Jedną ręką złapałem Kyle’a za kaptur i kołnierz kurtki, a drugą – za czarne włosy. Pociągnąłem go i rzuciłem na bok.
Udało mi się podnieść, nie zwalniając uchwytu. Obaj dyszeliśmy ciężko i mruczeliśmy coś pod nosem. Czułem, że słabnę. Krew coraz większą plamą rozlewała mi się po koszuli.
Jednym szarpnięciem obróciłem Kyle’a plecami do siebie i pchnąłem go głową naprzód w szklaną szafkę kuchenną, ze starannie ustawionymi naczyniami. Rozleciała się pod uderzeniem. Posypało się szkło i drzazgi.
Pociągnąłem Kyle’a za włosy. Ostre odłamki szkła poraniły mu twarz i szyję. Za wszelką cenę chciałem, żeby cierpiał. Za Betsey Cavalierre, za Taylora i jego żonę, za wszystkich, których zamordował przez minione lata. Za tych, którzy ponieśli śmierć z rąk bezlitosnego monstrum. Z rąk Supermózgu, Kyle’a Craiga.
– Moje oczy! Moje oczy! – krzyknął. Nareszcie go zabolało.
Wziąłem zamach i uderzyłem go prawym sierpowym. Przyciągnąłem go bliżej siebie. Biłem go i biłem, a kiedy mi się wysuwał, podtrzymywałem go i znowu biłem. Nie pozwoliłem, żeby upadł. Tłukłem go jak oszalały. Nie wiem, skąd wykrzesałem tyle energii i siły. Chciałem ukarać go za wszystko: za morderstwa, za okrutną zdradę, za to, że wciąż za mną łaził, za ból i strach, który ściągnął na moją rodzinę i wiele innych rodzin.
Bezwładnie zwisał mi w ramionach, więc wreszcie go puściłem. Osunął się na podłogę. Ciężko dysząc, stanąłem nad nieruchomym ciałem, wyczerpany, zbolały i jeszcze pełen strachu. Co teraz? Wydawało mi się, że jestem kimś innym. Kim? A może raczej – czym się teraz stałem? Jaki miał na mnie wpływ widok tych okropnych zbrodni?
Odsunąłem się o dwa kroki od leżącego Kyle’a. Z lewej piersi wciąż sterczał mi szpikulec do kruszenia lodu. Trzeba go wyjąć, pomyślałem. Wiedziałem jednak, że sam nie powinienem tego robić. Musiałem iść do szpitala. Może doktor Kate McTiernan się mną zajmie?
Podniosłem słuchawkę telefonu. To było dla mnie bardzo ważne.
Dobry początek, prawda? Na pewno.
Nareszcie byłem sam na sam z Supermózgiem. Mieliśmy sobie dużo do powiedzenia. Od dawna na to czekałem – i domyślałem się, że on także.
Rozdział 114
Stałem nad Kyle’em i rozmyślałem o tym, że w gruncie rzeczy wcale go nie znam. Cholernie głupie uczucie. Był przeklętym, zboczonym psychopatą, który śledził mnie przez całe lata i zabił mnóstwo ludzi, w tym kilku moich przyjaciół.
– Ty pieprzony draniu – szepnąłem przez zaciśnięte zęby.
Pierwszy raz pracowaliśmy razem w Waszyngtonie, prowadząc śledztwo w sprawie podwójnego porwania. Napisałem o tym nawet książkę, pod tytułem Pająk nadchodzi. Kyle też w niej występował. Potem, w zasadzie dzięki niemu, wziąłem udział w pościgu za mordercą-porywaczem o pseudonimie Casanovą, działającym w Research Triangle, w pobliżu Uniwersytetów Duke i Karoliny Północnej. To właśnie wtedy poznaliśmy Kate McTiernan. Od tamtej pory Kyle wciąż mnie potrzebował. Zarekomendował mnie nawet na łącznika pomiędzy centralą FBI a dyrekcją policji w Waszyngtonie. Nie miałem pojęcia dlaczego. Teraz już wszystko stało się jasne.
Odzyskał przytomność. Wykrzywił usta w pogardliwym, fałszywie współczującym uśmiechu.
– Wiem, wiem. To cholernie boli – powiedział, patrząc mi prosto w twarz. – Myślałeś, że jesteśmy ze sobą bardzo zżyci. Uważałeś mnie za przyjaciela.
Milczałem. Spojrzałem w jego zimne oczy. Co tam ujrzałem?
Jedynie nienawiść i wzgardę. Nie był zdolny do ludzkich uczuć. Nie miał sumienia.
Parsknął śmiechem. Z trudem się powstrzymałem, żeby mu znów nie przyłożyć. Co go tak rozbawiło? Co znów przede mną ukrywał? Co zrobił?
Zaklaskał powoli.
– Brawo, Alex. Ciągle jestem dla ciebie cennym obiektem badań? Więc zapamiętaj sobie, że zawsze byłem górą.
– Nie tym razem – przypomniałem mu. – Przegrałeś.
– Jesteś tego zupełnie pewny? – spytał. – A może znów cię pokonam, kolego? Skąd możesz wiedzieć?
– Nic nie zdziałasz, kolego – powiedziałem z naciskiem. – Wciąż jednak dręczy mnie kilka pytań. Odpowiedz na nie. Przecież zdajesz sobie sprawę, o czym teraz mówię.
W dalszym ciągu się uśmiechał.
– Karolina Północna. Podejrzewałeś mnie, bo studiowałem na tej samej uczelni, co Dżentelmen Podrywacz. To były słuszne domysły. Znaliśmy się we trójkę: on, ja i Casanovą. Polowałem wraz z nimi; zabijaliśmy razem. Jednak wypuściłeś mnie z sieci. Taki z ciebie detektyw. A potem rabowałem banki. Supermózg w akcji… I oczywiście zamordowałem uroczą Betsey Cavalierre. Miałem niezłą zabawę. To twoja wina, Alex.
Ciągle patrzyłem w jego bezlitosne oczy.
– Dlaczego właśnie ją wybrałeś na ofiarę? – spytałem głucho.
Obojętnie wzruszył ramionami.
– Bo to najlepszy sposób. Zadaję ból, a potem patrzę, jak ofiara miota się i cierpi. Szkoda, że teraz się nie widzisz. Masz taki piękny wyraz oczu. To dla mnie bezcenna chwila.
Przerwał, a potem podjął znowu:
– Nie oczekuję zrozumienia, ale zastanów się przez moment, czy widziałeś mnie kiedyś bez koszuli? Pozwól, że sam odpowiem: nie widziałeś. A to dlatego, że całe ciało mam pokryte bliznami. Ojciec, ogólnie szanowany biznesmen i generał, szef wielu spółek, bił mnie latami. Uważał mnie za wyrodnego syna. I wiesz co? Miał zupełną rację. Ojcowie znają się na takich sprawach. Spłodził potwora. To też o nim świadczy. Uśmiechnął się. A może to był grymas bólu. Zamknął oczy.
– Wróćmy jednak do pięknej agentki Cavalierre. Zaczęła sprawdzać moje alibi na czas porwań i napadów popełnianych przez Supermózg. Mała spryciara, do tego bardzo ładna. Naprawdę cię lubiła, Alex. Byłeś jej wymarzonym, słodziutkim czarnym cukiereczkiem. Odbierała mi ciebie. Stwarzała zagrożenie. Dociera to do ciebie, Cross? Czy też może mówię za szybko? Nic nie stoi na bakier z logiką, prawda? Mała Betsey. Wbiłem w nią nóż. To samo miałem zamiar zrobić z Jamillą. Może zrobię?
Uniosłem glocka i wymierzyłem mu prosto w czoło. Ręka mi drżała.
– Nie, Kyle. Nie zrobisz.
Rozdział 115
Wszystko zmierzało do tej właśnie chwili. Wszystkie sztuczki i triki, którymi Kyle karmił mnie przez ostatnie lata. Wyciągnąłem dygoczącą rękę tak daleko, że końcem lufy dotknąłem jego czoła. Prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziałem, co robię.
– Spodziewałem się, że do tego dojdzie. Ktoś z nas musiał przejąć kontrolę nad sytuacją. Nareszcie dzieje się coś ciekawego – powiedział Kyle. – Co dalej?
Przycisnął głowę do lufy pistoletu.
– Strzelaj, Alex. Jeśli zabijesz mnie w ten sposób, to znaczy, że wygrałem. Cholernie mi się to podoba. Nagle stałeś się mordercą.
Niech sobie gada, pomyślałem. Supermózg – kompletny oszołom.
– Pozwól, że powiem ci brutalną prawdę – rzekł. – Jesteś gotów? Ile wytrzymasz?
– Oświeć mnie, Kyle. Mów, co zechcesz. Chętnie cię wysłucham.
– Proszę bardzo. Wiesz, ilu mężczyzn na całym świecie pragnęłoby się ze mną zamienić? Wszyscy. Ucieleśniam ich najskrytsze fantazje, ich małe, paskudne marzenia. Całkowicie panuję nad swoim otoczeniem. Nie żyję według zasad spisanych przez moich przodków. Mam własny świat, w którym wszystko robię wyłącznie dla siebie. Każdy chciałby być na moim miejscu. Możesz mi wierzyć. Przestań więc udawać faceta z zasadami! Rzygać się chce na ten widok. Pokręciłem głową.
– Przykro mi, Kyle. Zupełnie nie podzielam twoich oczekiwań. To tylko mrzonki i rojenia wyrosłe na gruncie wybujałego egocentryzmu.