Zerknąłem na Jamille.
– Sprawca lub sprawcy mieli dobrą pamięć. Wygląda ni to, że nie szukali „pamiątek” i łupów. Trochę mi się to kłóć z typowym wizerunkiem seryjnego mordercy.
– To prawda – powiedziała Nancy. – Zgadzam się w stu procentach. Wie pan, co to są sznyty?
Skinąłem głową.
– Wiem – odparłem. – Blizny lub rany powstałe wskutek samookaleczenia. Zwykle na nogach albo przedramionach czasem na piersiach i plecach. Znacznie rzadziej na twarzy, gdyż delikwent nie lubi się tym afiszować. Nie chce, żeby g(powstrzymywano.
– No właśnie – westchnęła Nancy Goodes. – Mary Alic«robiła sobie sznyty. Sama lub z czyjąś pomocą. Miała ponad siedemdziesiąt blizn, rozsianych po całym ciele. Wszędzie z wyjątkiem twarzy.
Biały suburban skręcił w żwirową alejkę. Minęliśmy prze rdzewiała bramę.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmiła Nancy. – Bierzmy się do roboty. Chciałabym mieć to już poza sobą. Nie lubię cmentarzy. Trochę mnie przygnębiają.
Też byłem przygnębiony.
Rozdział 14
Nie spotkałem jeszcze normalnej osoby, która by się nie bała nocą na cmentarzu. Sam uważam się za względnie normalnego, więc też ciarki chodziły mi po plecach. Detektyw Goodes miała rację – przygnębiająca sprawa. Tragiczny koniec życia ładnej młodej dziewczyny.
Tłem dla cmentarza były pofałdowane łąki u podnóża gór Santa Lucia. Wozy patrolowe z San Luis Obispo już stały wokół grobu Mary Alice Richardson. W pobliżu zobaczyłem samochód lekarza sądowego i dwie stare, poobijane ciężarówki bez żadnych oznaczeń.
W silnym świetle policyjnych reflektorów czterech grabarzy rozkopywało grób. Ziemia była tu czarna, tłusta i pełna dżdżownic. Kiedy dół osiągnął właściwą głębokość, do środka wprowadzono koparkę, by przejęła główną część pracy.
Policja, łącznie ze mną, nie miała nic do roboty. Mogliśmy tylko stać i patrzeć. Popijaliśmy kawę, gawędziliśmy, opowiadaliśmy kawałki z gatunku czarnego humoru, lecz nikomu nie było do śmiechu.
Wyłączyłem komórkę. Tu, na cmentarzu, nie chciałem z nikim gadać. Zwłaszcza z Supermózgiem.
Około pierwszej w nocy grabarze trafili na kamienną płytę, zakrywającą trumnę. Coś mnie zaczęło dławić, lecz patrzyłem dalej. Obok mnie stała Jamilla Hughes. Drżała na całym ciele ale nie odeszła. Nancy Goodes już dawno uciekła do samo chodu. Mądra dziewczyna.
Płytę podważono za pomocą łomów. Zajęczała ponuro, jakbj w wielkiej męce.
Otwór w ziemi był głęboki na niecałe dwa metry, tyle samo długi i szeroki na metr dwadzieścia.
Jamilla milczała. Ja również. Całą naszą uwagę pochłaniał) szczegóły ekshumacji. Mrugałem jak najęty w oślepiającyn świetle. Dyszałem ciężko i coś mnie drapało w gardle.
Przypomniały mi się fotografie zrobione na miejscu zbrodni Piętnastoletnia Mary Ann, wisząca przez kilka godzin, głów w dół, ponad pół metra nad ziemią. Wytoczono z niej całj krew. Była brutalnie gryziona i kłuta ostrym narzędziem, praw dopodobnie nożem.
Dziewczyny z Waszyngtonu nikt nie przebijał nożem. Co więc to mogło znaczyć? Skąd to odstępstwo od reguły? Po co im tyle krwi? W pewnej chwili uświadomiłem sobie, że wcale nie chcę znać odpowiedzi na te pytania.
Trumnę pieczołowicie obwiązano starą parcianą taśmą i be pośpiechu wydźwignięto na ziemię.
Z trudem łapałem oddech. Nagle poczułem się winny, że tu stoję. Przemknęło mi przez głowę, że nie powinniśmy zakłóca snu tej dziewczyny. To było świętokradztwo. Niech spoczywa w pokoju. Dosyć już wycierpiała.
– Wiem, wiem – mruknęła półgębkiem Jamilla. – Obrzydliwość. Czuję zupełnie to samo. – Lekko ujęła mnie za łokieć. – Ale trzeba to zrobić. Nie mamy wyboru. To jedyny sposób, by złapać morderców.
– Serio? – mruknąłem z przekąsem. – Myślisz pewnie że jak to powiesz, poczuję się trochę lepiej? Nic z tego.
– Biedna dziewczyna. Biedna mała – powiedziała Jamil la. – Wybacz nam, Mary Alice.
Właściciel miejscowego zakładu pogrzebowego osobiści otworzył trumnę. Potem odskoczył od niej, jakby zobaczył ducha.
Podszedłem bliżej, żeby także popatrzeć na zwłoki – i niemal jęknąłem ze zgrozy. Jamilla zakryła usta. Dwaj grabarze zrobili znak krzyża i nisko pochylili głowy.
Tuż przed nami, w białej powłóczystej sukience, leżała Mary Alice Richardson. Jasne włosy miała starannie zaplecione w warkocze. Wyglądała, jakby ją pochowano żywcem. Na całym ciele nie widać było ani śladu rozkładu.
– Zaraz to państwu wyjaśnię – odezwał się właściciel zakładu pogrzebowego. – Jestem dobrym znajomym Richardsonów. Pytali mnie, czy coś da się zrobić, aby ciało Mary zachować jak najdłużej. Jakby przewidywali, że ktoś kiedyś zechce znów ją zobaczyć. Pogrzebane zwłoki po odkopaniu są w różnym stopniu rozkładu. Wszystko zależy od środków użytych do ich konserwacji. Zastosowałem roztwór arszeniku. To sposób znany od zamierzchłych czasów. Rezultat widzą państwo sami.
Przerwał. Patrzyliśmy w napiętym milczeniu.
– Tak wyglądała Mary Alice w dniu pogrzebu. To tę dziewczynę zabito i powieszono.
Rozdział 15
O siódmej rano byliśmy już z powrotem w San Francisco. Nie wiedziałem, skąd Jamilla znalazła siły, żeby po nieprzespanej nocy zasiąść za kierownicą, ale radziła sobie całkiem nieźle. Zmuszaliśmy się do rozmowy, żeby tylko nie zasnąć. Nawet śmialiśmy się od czasu do czasu. Byłem zmęczony i oczy mi się kleiły. Kiedy wreszcie dotarłem do hotelu, rzuciłem się na łóżko i zamknąłem powieki, zobaczyłem przed sobą twarz Mary Alice Richardson.
Około drugiej po południu zjawiłem się w Pałacu Sprawiedliwości. Inspektor Hughes już siedziała przy swoim biurku i popijała kawę. Wyglądała na wypoczętą i świeżą. Nic dodać, nic ująć. Wciąż była zajęta śledztwem, chyba bardziej ode mnie. Miałem cichą nadzieję, że trochę jej to pomoże.
– Nie spałaś? – zagadnąłem, przystając przy niej na chwilę. Rozejrzałem się po jej gabinecie.
Dostrzegłem zdjęcie przystojnego, uśmiechniętego faceta. To bardzo dobrze, że znajdowała czas na prywatne życie. Możo nawet na miłość… Pomyślałem o Christine Johnson. Pewnie mieszkała teraz gdzieś na zachodnim wybrzeżu. Poczułem się skrzywdzony. Miłość mojego życia? Już nie. Niestety. Tuż po wyjeździe z Waszyngtonu usadowiła się w Seattle. Oznajmiła, że jej tam dobrze, i wróciła do pracy w szkole.
Jamilla wzruszyła ramionami.
– Obudziłam się koło południa i już nie mogłam zasnąć. Być może jestem trochę przemęczona. Lekarz sądowy z Luis Obispo ma nam dziś przesłać raport. Na razie posłuchaj, co przed chwilą przyszło e-mailem z Quantico. W Nevadzie i Kalifornii popełniono łącznie aż osiem morderstw takich jak w Golden Gate. Wszystkie ofiary były pogryzione, ale nie każdą powieszono. Pierwszy przypadek, jak dotąd, zdarzył się sześć lat temu, ale szukają jeszcze starszych.
– Gdzie to było? – spytałem. Spojrzała w notatki.
– W szacownej stolicy stanu, czyli w Sacramento… W San Diego, Santa Cruz, Las Vegas, Lakę Tahoe, San Jose, San Francisco i San Luis Obispo. To jakiś koszmar, Alex. Jedno takie morderstwo zupełnie wystarczy, żebym nie mogła zasnąć co najmniej przez miesiąc.
– Dodaj Waszyngton – powiedziałem. – Zadzwonię do FBI, żeby sprawdzili, co się działo na wschodnim wybrzeżu.
Uśmiechnęła się z niewinną minką.
– Już pogoniłam ich do pracy.
– Więc co robimy?
– A co w przerwach robią zazwyczaj gliniarze? Jedzą pączki i piją kawę – powiedziała, robiąc zabawną minę. Była piękna, nawet bardzo piękna, pomimo niewyspania.