Poszliśmy na późne śniadanie do Romy, tuż za rogiem. Rozmawialiśmy trochę o śledztwie, a potem zagadnąłem Jamillę ojej poprzednie sprawy. Była pewna siebie, lecz jednocześnie skromna. Bardzo mi się to podobało. Wydawała się jednak trochę roztargniona. Zjadła omlet i grzanki, wsparła dłoń na stoliku i nerwowo bębniła palcami po blacie. Była poirytowana. Myślała o pracy.
– Co się stało? – spytałem w końcu. – Coś przede mną ukrywasz.
Skinęła głową.
– Dzwonili do mnie z KRON-TV. Mają materiał do dziennika o zbrodniach w Kalifornii.
Zmarszczyłem brwi.!
– Kto puścił farbę, do ciężkiego diabła?; Wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Najlepiej będzie, jak powiadomię mojego; kumpla z Emminera. Niech pierwszy poda tę wiadomość.
– Zaraz, zaraz – zaprotestowałem. – Wiesz, co robisz?
– Chyba wiem. Mam do niego pełne zaufanie. Trzyma się; faktów i nie przesadza. Pomyślmy teraz, czy jest coś takiego, co chciałbyś przekazać mordercom. Można dorzucić to do tekstu.
W biurze czekały na nas kolejne złe wieści. Mordercy znów i zabijali.
Rozdział 16
Kolejny mord, kolejne trupy. Dwa ciała wiszące za nogi.
Rozdzieliliśmy się z Jamillą zaraz po przyjeździe do Mili Valley. Każde z nas miało własny sposób przeprowadzania śledztwa, swoją, metodę działania. Byłem jednak zupełnie pewny, że dojdziemy do tych samych wniosków. Widziałem tego oznaki. Złe oznaki.
Zwłoki zwisały z wieszaka na miedziane garnki. Scenerią zbrodni była nowoczesna kuchnia w dużej eleganckiej willi. Dawn i Gavin Brody mieli po trzydziestce. Oboje byli prawnikami. Tak jak w poprzednich przypadkach zginęli z upływu krwi.
Pierwsza zagadka: oboje byli nadzy, lecz nic im nie zginęło. Mordercy zostawili całą biżuterię: dwa rolexy, obrączki, zaręczynowy pierścionek z brylantem i złote kolczyki, skrzące się brylancikami. Wyraźnie dali nam do zrozumienia, że nie szukają pieniędzy ani kosztowności.
Gdzie zatem były ubrania obu ofiar? Wytarto nimi ślady krwi, uprzątnięto miejsce zbrodni? Dlatego potem je zabrano?
Zabójcy wtargnęli do domu chyba tuż przed kolacją. Czy to miało coś symbolizować? Element czarnego humoru? Zwykły przypadek czy starannie wybrany moment? Żryj bogatych?
W kuchni tłoczyło się kilku miejscowych policjantów i techników z ekipy śledczej przysłanej przez FBI. Gliniarze z Mili Valley już narobili więcej szkód niż pożytku. Chcieli dobrze, ale na pewno nie mieli dotąd do czynienia z tak poważnym morderstwem. Zauważyłem ślady butów na kamiennej posadzce kuchni. Na pewno nie należały do Brodych.
Jamilla obeszła całe pomieszczenie i stanęła tuż przy mnie. Dosyć się napatrzyła. W milczeniu pokręciła głową. Nie musiała nic mówić. Policjanci, przez swoją nieudolność, pozbawili nas ważnych dowodów.
– To przechodzi ludzkie pojęcie – szepnęła do mnie. – Skąd u morderców tyle nienawiści? Pierwszy raz widzę coś podobnego. A ty, Alex?
Bez słowa popatrzyłem jej prosto w oczy. Niestety, widziałem.
Rozdział 17
Artykuł z opisem „szału” na zachodnim wybrzeżu ukazał się na pierwszej stronie San Francisco Examinera. Wywołał prawdziwe piekło.
William i Michael obserwowali to wszystko w telewizji. Byli dumni z siebie, chociaż w gruncie rzeczy już dawno przewidzieli taki rozwój wypadków. Liczyli na to. Wszystko szło zgodnie z planem.
Stali się wybrańcami. Powierzono im pewne zadanie. Dobrze spełniali swoją misję. Na pewno nie próżnowali.
Kolację zjedli w przydrożnym barze, w Woodland Hills, na północ od Los Angeles, przy zjeździe z międzystanowej numer 5. Wszędzie, gdzie się zjawiali, budzili powszechne zaciekawienie. Dlaczego nie? Byli wysocy, o jasnych włosach spiętych na karku w kucyk, smukli, lecz muskularni, i ubrani całkiem na czarno. Każdy z nich stawał się archetypem współczesnego młodzieńca: zwierzę zamknięte w ciele szlachetnego księcia.
A z ekranu telewizora płynęły kolejne wieści. Seria morderstw była głównym tematem wszystkich wieczornych dzienników. Wywiady i doniesienia zajmowały po kilka minut. Wystraszeni mieszkańcy Los Angeles, Las Vegas, San Francisco i San Diego pletli przed kamerami niestworzone bzdury.
Michael zmarszczył brwi i popatrzył na brata.
– Wszystko poprzekręcali. No, prawie wszystko. Co za banda kretynów! Pieprzeni idioci!
William ugryzł lekko przywiędłą kanapkę i ponownie wbił wzrok w telewizor.
– Telewizja i prasa zawsze kłamią, braciszku. To część większego problemu, który z czasem też warto naprawić. Choćby tak jak prawników z Mili Valley. Zjadłeś?
Michael jednym kęsem pochłonął resztkę na wpół surowego cheeseburgera.
– Zjadłem i wciąż jestem głodny.
William uśmiechnął się i pocałował brata w policzek.
– Chodź. Mam pewne plany na dzisiejszy wieczór. Michael ociągał się chwilę.
– Nie powinniśmy być ostrożniejsi? Przecież nas poszukują. Staliśmy się cennym łupem.
William wciąż się uśmiechał. Rozbrajała go naiwność Michaela. Lubił się z nim droczyć.
– Cennym? To mało powiedziane. Jesteśmy najważniejsi. Chodź, braciszku. Obaj jesteśmy głodni. Zasłużyliśmy na prawdziwą ucztę. Policja nie wie, gdzie nas szukać. Zapamiętaj sobie, że wśród gliniarzy aż roi się od głupców.
Wsiedli do białej furgonetki i wrócili tą samą drogą, którą poprzednio przyjechali do Woodland Hills. William żałował, że nie wzięli ze sobą tygrysa, ale kot nie wytrzymałby tak długiej jazdy. Zatrzymał samochód przed centrum handlowym i powoli odczytywał szyldy: Wal-Mart, Denny’s, Staples, Cicuit City, bank Wells Fargo. Nienawidził tych miejsc tak samo jak ludzi, którzy w nich bywali.
– Tu chcesz polować? – zapytał Michael. Z niedowierzaniem omiótł wzrokiem okolicę.
William pokręcił głową. Jasne włosy zatańczyły mu na ramionach.
– Oczywiście, że nie. Oni są nas niewarci. Może najwyżej ta blondyneczka w bardzo obcisłych dżinsach…
Michael przekrzywił głowę i oblizał usta.
– Może. Na przystawkę.
William wysiadł z samochodu i poszedł na drugi koniec parkingu. Kroczył dumnie, uśmiechnięty, z wysoko podniesioną głową. Micheal szedł za nim. Po chwili znaleźli się na tyłach banku Wells Fargo. Potem przeszli przez zatłoczony pojazdami parking przed barem Denny’s. William instynktownie poczuł zapach grubasów i smażonego boczku.
Szedł dalej. Michael poweselał, widząc, dokąd zmierzają. Już kiedyś się tak zabawiali.
Prosto przed nimi widniała smutna, czarno-biała tablica: Dom Pogrzebowy Sorel.
Rozdział 18
William w niespełna minutę otworzył tylne drzwi zakładu. Zrobił to niemal bez kłopotu, bo nikt nie myślał o alarmie.
– Teraz coś zjemy – powiedział do Michaela. Poczuł narastającą falę ekscytacji. Zmysł węchu zaprowadził go do, kostnicy. Tam, w chłodni, znalazł trzy ciała.
– Dwóch mężczyzn i kobieta – szepnął. Pospiesznie obejrzał zwłoki. Były świeże. Dwa ciała już przygotowano do zabalsamowania, trzecie było nietknięte. William dobrze wiedział, co się zazwyczaj robi w domach pogrzebowych. Proces balsamowania polegał przede wszystkim na zastąpieniu krwi roztworem formaliny. Pompy podłączano do żyły szyjnej i aorty. Następnie usuwano płyny z narządów wewnętrznych. Później pozostawała już tylko kosmetyka. Szczęki zszywano drutem. Usta, po uformowaniu, zlepiano specjalnym klejem. Pod powieki wkładano specjalne usztywnienia, teby zapobiec wpadaniu gałek ocznych w głąb ciała. William wskazał na centryfugę, której używano do odsączania kiwi i pozostałych płynów. Roześmiał się. – To nam dzisiaj nie będzie potrzebne. Miał wyostrzone wszystkie zmysły. Czuł się potężny i wspaniały. Znakomicie widział w półmroku. Wystarczała mu niewielka lampka, stojąca na stole.