* * *
Istotnie, Sykstus IV rozpoczął nieprzyjazne działania. Brewe z dnia 1 czerwca 1478 roku nakładało ekskomunikę zarówno na Lorenza, którego największą winą w oczach papieża był fakt, że jeszcze żyje, jak i na priorów z Signorii, „opętanych przez diabelskie podszepty, rozszalałych jak wściekłe psy", za to, że śmieli powiesić arcybiskupa-zabójcę przed swoimi oknami.
Lorenzo przyjął tę wiadomość bez mrugnięcia okiem. Nie interesowały go gromy ciskane przez tak niewiele wartego papieża. Ograniczył się do odesłania do Sieny młodego kardynała Rafaela Riario, który od czasu popełnionego w katedrze morderstwa żył w stanie głębokiego szoku. W niczym jednak nie zmniejszyło to gniewu papieża. Florentyńczycy otrzymali polecenie wydania Lorenza Medyceusza sądowi kościelnemu, przed którym odpowiadać miał za swe zbrodnie. Nakaz ten nie odniósł żadnego skutku. Lud sprzeciwił się temu wezwaniu do buntu: nie przyjmował żadnych poleceń od papieża w odniesieniu do spraw ziemskich. Jednomyślnie i jednogłośnie skupił się wokół władcy, którego wybrał, dzieląc jego smutek po śmierci brata, w którym każdy florentczyk widział najdoskonalszy wyraz czaru i sztuki życia swego miasta.
Papież rozpoczął wówczas przygotowania do „świętej wojny". Rekrutując kondotierów i zacieśniając sojusz z Neapolem i Sieną, wysłał jednocześnie listy do wszystkich chrześcijańskich książąt Europy, wzywając ich do wzięcia udziału w tej krucjacie.
Rezultat tej pełnej gniewu korespondencji znacznie odbiegał od nadziei pokładanych w niej przez autora. Europejscy władcy nie widzieli żadnego powodu, by ruszać do ataku na Florencję w celu przypodobania się papieżowi pragnącemu ukarać świętokradczy zamach w kościele poprzez unicestwienie miasta. Odpowiedzi przesłane do Watykanu, pełne rewerencji i gładkich formułek, charakteryzowały się zniechęcającą banalnością. Tylko jeden z adresatów nie odpowiedział: król Francji. Postanowił on przedstawić swoją opinię na własny sposób.
Pewnego wieczoru w połowie czerwca Fiora, wiedząc, że Lorenzo zajęty jakimiś sprawami nie spędzi z nią najbliższej nocy, spacerowała w ogrodzie z Demetriosem i Carlem, którego każde z nich podtrzymywało z jednej strony. Wspaniale leczony przez Greka, uwolniony od okrutnego przymusu udawania, który narzucił sobie od dzieciństwa, aby przeżyć, młody mężczyzna dał się porwać zwykłej radości istnienia. W otoczeniu zbliżonym do tego, które kochał, Carlo poddawał się troskliwym zabiegom leczniczym, rozkoszował się przyjazną atmosferą i spędzał całe dnie w towarzystwie mężczyzny o szerokich horyzontach i wielkiej wiedzy oraz zachwycającej kobiety okazującej mu siostrzane przywiązanie. Dokładnie wiedział, oczywiście, co działo się nocami w małej grocie, lecz nie czuł się nigdy małżonkiem Fiory, więc tylko się uśmiechał, szczęśliwy, że po tylu trudnych przeżyciach jego przyjaciółka znalazła coś w rodzaju szczęścia. Był jednakże zbyt wrażliwy, by nie zdawać sobie sprawy z nietrwałego charakteru tej miłosnej przygody.
- Dwoje rozbitków, którzy znaleźli się na tej samej tratwie! - powiedział pewnego dnia do Demetriosa. - Znaleźli na niej prowiant, a ponieważ morze się uspokoiło, ponieważ niebo jest błękitne, myślą, że dotrą do jakiegoś zaczarowanego brzegu, gdzie zaznają wiecznej miłości i wiecznej młodości.
- Naprawdę myślisz, że ich miłość jest zagrożona?
- Nie może być inaczej: są zbyt różni. Fiora jest zbyt szlachetna, zbyt dumna, by zaakceptować rolę oficjalnej faworyty, którą narzuca jej Lorenzo. A poza tym... ona go tak naprawdę nie kocha. Jej oczy nie błyszczą, kiedy słyszy jego imię, bo nie rozbrzmiewa ono w jej sercu.
- Może pewnego dnia będzie inaczej? Zdarza się, że namiętność fizyczna przekradza się w głębokie uczucie.
- Wypełnij piaskiem bęben i uderz weń! Nigdy nie zadudni. Serce Fiory jest jak ten bęben i wspomnienie innego zajmuje w nim całe miejsce.
- Ten inny nie żyje.
- To nic nie zmienia. Lorenzo, nawet tego nie podejrzewając, pomaga tylko Fiorze spędzać przyjemnie kolejne dni życia, u kresu którego odnajdzie ona dłoń tego, którego wybrała...
Od tamtej chwili Demetrios darzył młodego kalekę głęboką przyjaźnią. Kiedy zabliźniły się rany, nie mógł już nic więcej zrobić dla jego zniekształconego ciała, ale obiecał sobie wspierać rozwój umysłu, który zyskał jego szacunek.
Rozmyślał o tej rozmowie, kiedy w trójkę schodzili powoli po szerokich, łagodnych schodach łączących poszczególne tarasy ogrodów. Fiora sprawiała wrażenie szczęśliwej. Podtrzymując Carla pod lewe ramię, rozprawiała wesoło o zmianach w urządzeniu domu i w jego otoczeniu, które zamierzała wprowadzić. Jej delikatny profil obramowany lekkim jasnoniebieskim woalem odcinał się wyraziście, niczym na starej rycinie, od fiołkoworóżowego tła odległych wzgórz, i Grek zadał sobie pytanie: czyżby Carlo miał rację, sądząc, że nadal żyje w niej dawna miłość? Młoda kobieta zdawała się tak bardzo pochłonięta chwilą obecną! Zupełnie jakby zapomniała o tym, co utraciła z oczu wiele miesięcy temu: o domu w Turenii, starej Leonardzie, a przede wszystkim o swoim dziecku. Czyżby naprawdę ta, którą w myślach lubił nazywać córką, stała się tak powierzchowną istotą, skupioną wyłącznie na namiętnych nocach z Lorenzem i nieoczekującą niczego więcej od życia?
Starzeję się, pomyślał Demetrios ze smutkiem. Nie potrafię już zgłębić jej serca, a co gorsza mój umysł utracił zdolność przeniknięcia zasłony przyszłości. A przecież...
Odgłos szybkich kroków na żwirowej alejce wyrwał go z zamyślenia. Wśród donic z drzewkami pomarańczowymi, niedawno wystawionymi z willi, w której spędziły zimę, oraz oleandrów wystrzeliwujących z dzbanów z czerwonej gliny nadbiegał pędem Esteban.
- Mam wieści! - zawołał z daleka, gdy tylko ujrzał spacerowiczów. - Król Francji przysyła posła do monsignore Lorenza!
Był zasapany i ostatnie słowa częściowo zginęły w wieczornym wietrze, ale Fiora usłyszała to, co najważniejsze.
- To źle czy dobrze? - zapytała, nawet nie starając się ukryć niepokoju.
- Z pewnością bardzo dobrze! Tym lepiej, że to jeden z twoich przyjaciół!
- Jeden z przyjaciół? Który? Mów, Estebanie, bo mnie wykończysz!
- Messire Filip de Commynes, donno Fioro! Nie powiesz, że nie jesteście przyjaciółmi! Będzie tu na świętego Jana. Monsignore Lorenzo, z którym widziałem się godzinę temu w Badii, został o tym poinformowany przez umyślnego wczesnym popołudniem.
- Kim jest ten Filip de Commynes? - zapytał Carlo, z każdym dniem bardziej zainteresowany wszystkim, co działo się dookoła.
- Najbliższym doradcą króla Ludwika mimo młodego wieku, nie ma bowiem jeszcze trzydziestu lat. Długo służył zmarłemu księciu Burgundii, ale opuścił go, zrozumiawszy, jak bezkompromisową politykę książę zamierzał prowadzić. Istotnie dobrze go znam i sądzę, że mogę uznać, iż jest moim wielkim przyjacielem.
- Tak więc jego wizyta sprawi ci przyjemność?
- Oczywiście. Mam nadzieję, że przywiezie mi świeże wieści o moim synu...
- Nie chciałbym pomniejszać twej radości, Fioro - przerwał Demetrios - ale jak pan de Commynes mógłby przywieźć ci jakieś wiadomości? Z pewnością nie ma pojęcia, że jesteś tutaj.
Demetrios miał rację i spojrzenie młodej kobiety spochmurniało. Ostatnie wieści na jej temat, które mogły dotrzeć do Francji, musiały pochodzić od Douglasa Mortimera. Mortimera, który był świadkiem, jak w papieskiej kaplicy brała ślub z Carlem Pazzim...
Demetrios śledził bieg myśli na wyrazistej twarzy młodej kobiety. Uśmiechnął się i wziął ją za rękę.