Выбрать главу

Myliłam się. Ten kamień jest znakiem...

- Nie całkiem. Spójrz! Widać, skąd wypadł... Wystarczy, że go włożysz na miejsce.

- Nie. Znowu wypadnie. Trzeba by trochę zaprawy, żeby go umocować, a ja jej nie mam. Chyba zabiorę go ze sobą, na pamiątkę.

- Więc miejsce po nim zostanie puste, jak po tobie? Mam nadzieję, że i ty, i on wrócicie je wypełnić.

I Chiara ze łzami w oczach uściskała przyjaciółkę, wskoczyła na muła i odjechała pędem, jakby się paliło, ścigana krzykami Colomby, która potrzebowała więcej czasu, by dosiąść zwierzęcia. Fiora została sama na końcu alei.

I tak, po wielkich rozdarciach i drobnych rozterkach, więzy łączące ją z ukochaną Florencją pękały jeden po drugim, a ona nie wiedziała, czy kiedykolwiek znów się zadzierzgną. Musiała zrezygnować z ponownego odwiedzenia grobu ojca - decyzja ta była dla niej rozdzierająca, ale Chiara obiecała, że będzie się na nim modlić co tydzień w jej imieniu. Jednakże najtrudniejsze było ostatnie rozstanie, pożegnanie z domem i z tym, którzy mieli w nim zostać.

Wyjazd ten miał miejsce czternastego dnia lipca, w dniu świętego Bonawentury, Ojca Kościoła i towarzysza Franciszka z Asyżu. Z tej okazji odprawiono nabożeństwo w małym klasztorze w Fiesole, w którym pewnej zimowej nocy

Filip de Selongey i Fiora zawarli małżeństwo. Zanim wyruszyła w drogę, mającą doprowadzić ją do męża, Fiora - sama zresztą nie wiedząc dlaczego - zapragnęła wziąć udział w nabożeństwie. Wydawało jej się, że w ten sposób, w miejscu złożenia przysięgi małżeńskiej, naprawi więzy, które uważała za zerwane przez śmierć. Wczesnym rankiem, kiedy dzień dopiero wstawał, uklękła przed konfesjonałem w chłodnym półmroku kaplicy, by wyspowiadać się z cudzołóstwa. Szczerze pragnęła oczyścić swą duszę, wiedząc zarazem, że nie zdoła żałować tego grzechu i że jej skrucha jest tylko pozorna. Jednakże uświęcone słowa rozgrzeszenia podziałały na jej umysł tak, jak oczekiwała i przywróciły ją samej sobie. Kochanka Lorenza ustąpiła miejsca hrabinie de Selongey, która zdecydowanym krokiem dołączyła do Douglasa Mortimera czekającego na nią w willi wraz z trzema ludźmi eskorty.

Z wilgotnymi oczami i zachrypniętym głosem kolejno uściskała tych, których opuszczała.

Do Estebana powiedziała:

- Powierzam ci ich, Estebanie, ponieważ jesteś najsilniejszy. Czuwaj nad nimi, nie zapominając troszczyć się o siebie, bym nie straciła dobrego przyjaciela.

Do Carla:

- Nie mieliśmy zbyt wiele czasu, by się poznać, mój bracie, ale ten krótki okres wystarczył, byś stał mi się bliski na zawsze. Z całego serca mam nadzieję, że kiedyś znów się zobaczymy.

Wreszcie do Demetriosa:

- Byłeś dla mnie jak ojciec i taki pozostajesz. Trudno cię opuszczać. Błagam, powiedz, że to nie na zawsze i że nie minie wiele czasu, a znów się spotkamy!

Wziąwszy ją w ramiona, przytulił do siebie mocno, nie mogąc powstrzymać napływających łez.

- Moje oczy zasnuwa mgła, mata Fioro, a księga Przeznaczenia coraz rzadziej się przede mną otwiera, ale wiem, że nigdy nie rozstaniemy się całkiem. A teraz ruszaj w drogę! Grecki filozof powinien pozostać niewzruszony we wszystkich okolicznościach, a ja w tej chwili zupełnie nie czuję się filozofem...

Odwróciwszy się na pięcie, pobiegł zamknąć się w starej wieży służącej mu jako obserwatorium. Fiora podeszła do stojącego przy koniach Mortimera. Przytrzymał jej strzemię, a ona dosiadła wierzchowca. Następnie Szkot pomógł również Khatoun, w nieco inny jednak sposób: pochwycił ją w talii, uniósł z ziemi i posadził na grzbiecie zwierzęcia z wysiłkiem nie większym, niż gdyby była pakunkiem, a czynności tej towarzyszył uśmiech tak rozanielony, że młoda Tatarka spłonęła rumieńcem. Rozbawiona Fiora pomyślała, że srogi sierżant Zawierucha najwyraźniej interesował się tym kruchym i słodkim stworzonkiem, które zdawało się pochodzić z zupełnie innej niż on sam planety. Starannie rozpostarł jej pelerynę na zadzie konia, znowu się uśmiechnął i dosiadł swego wierzchowca, nie zauważywszy, że Fiora kryje uśmiech pod welonem spowijającym jej głowę. To, że podróż zaczynała się tak miło, wydało jej się dobrą wróżbą.

Opuściwszy Fiesole, grupka podróżnych spokojnie zjechała ze wzgórza i dotarła do doliny Mugnone, którą miała podążać aż do szlaku wiodącego do Pizy i Livorno. Pogoda była piękna, a docierająca znad morza bryza pozwalała mieć nadzieję, że nie będzie zbyt gorąco. Fiora jadąc u boku Mortimera, patrzyła prosto przed siebie i mimo nękającej ją pokusy wstrzymywała się od spoglądania wstecz, aby żal nie zakłócił świeżo odzyskanej równowagi ducha.

Nagle, gdy zbliżali się do osady Barco, zadrżała. Dzwony Florencji, Florencji ekskomunikowanej, Florencji obłożonej interdyktem, wszystkie jednocześnie, jakby na rozkaz, zaczęły się kołysać i wybijać wesoły rytm w błękitnym świetle poranka. Khatoun podeszła do Fiory, która tym razem zatrzymała się, by posłuchać.

- To on cię żegna - szepnęła.

- Może... ale jest jeszcze coś. Te dzwony nie wygrywają pożegnania, lecz nadzieję. Florencja mówi nam, że nie boi się przyszłości, że wciąż jest silna i wolna, i że nic nigdy jej nie zmieni... A teraz ruszajmy, trzeba jechać dalej.

Pogrążona w emocjach nie zauważyła śledzącego ją mężczyzny schowanego za pniem drzewa oliwnego. Mężczyzną tym byl Luca Tornabuoni...

* * *

Dwa dni później, w chwili, gdy w porcie rybackim w Livorno wciągano żagle na maszty karaweli mającej zawieźć grupkę podróżnych do Marsylii, w Rzymie Filip de Commynes kroczył, stukając obcasami po marmurowej posadzce Sali Papugi. W głębi, przyczajony na tronie jak szykujące się do skoku zwierzę, Sykstus IV patrzył na niego spod wpółprzymkniętych powiek. Obok francuskiego posła bezszelestnie przesuwała się purpurowa postać kardynała kamerlinga Guillaume'a d'Estouteville... Przed nimi dreptał mistrz ceremoniarz Patrizi, bardziej niż kiedykolwiek podobny do przerażonej myszy.

Po uroczystym rytuale protokolarnych powitań papież, nie przerywając złowróżbnego milczenia, które zachowywał od wkroczenia wysłannika Ludwika XI, przyglądał się przez chwilę pełnej i spokojnej twarzy Flamanda, którego niebieskie oczy śledziły go z niejakim zaciekawieniem. Filip pomyślał, że ten mężczyzna wygląda tak, jak sobie go wyobrażał - był otyły i zgrzybiały.

Wreszcie z głębi potrójnego podbródka papież burknął:

- Czego chce od nas król Francji?

Commynes wyjął z rękawa list zapieczętowany Wielką Pieczęcią, zbliżył się o dwa kroki i przyklęknąwszy, podał go Sykstusowi. Jednak jego ręce nie zostały widać uznane za wystarczająco godne, by bezpośrednio przekazać pismo, bowiem d'Estouteville wziął je od niego i przekazał papieżowi.

- Otwórz, nasz bracie, i przeczytaj! - polecił Sykstus. Zorientowawszy się, co ma w dłoniach, kardynał stał się równie czerwony, jak jego szata. Łaciński tekst króla Ludwika był tak zapalczywy, że potwierdzał wszelkie obawy. Rozwijając królewski list, d'Estouteville zastanawiał się, czy poseł nie zapłaci za niego głową.

Oby Niebo sprawiło, by Wasza Świątobliwość uświadomił sobie, co czyni - pisał król - i żeby, jeśli nie chce konfliktu z Turkami, zrezygnował chociaż z działania na czyjąkolwiek szkodę tak, by nie uchybić swemu posłannictwu. Wiem, że Wasza Świątobliwość zdaje sobie sprawę, iż skandale przepowiedziane przez Apokalipsę dotykają dziś Kościoła i że sprawcy tych skandali nie przeżyją, lecz doczekają najstraszniejszego końca tak na tym, jak na tamtym świecie. Oby Wasza Świątobliwość nie był winien tych plugastw.

Przy tych ostatnich słowach głos prałata przycichł zduszony, ale mimo to były one zrozumiałe. Wściekły Sykstus zerwał się ze swego tronu i wydał z siebie wściekły ryk i stek złorzeczeń: