* Papieska korona składająca się z trzech diademów.
Wszystko, co dotyczyło Rzymu, było dla niej od tej pory powodem do podejrzliwości i uprzejmy kardynał nie wymykał się tej nieodwołalnej ocenie.
Tak jak zostało ustalone, spotkały się z nim na dziedzińcu przed kolegiatą Świętego Marcina, w całości wypełnionym przez jego wspaniały orszak. Dwie kobiety wysiadły z powozu, by wziąć udział we mszy i pomodlić się przez chwilę przy grobie świętego, po czym orszak skierował się do wyjazdu z Tours pośród tłumnie zgromadzonego ludu wiwatującego na cześć znamienitego cudzoziemca. Jadąc dumnie na grzbiecie wspaniałego wierzchowca, na którego zadzie rozpościerała się dostojnie purpurowa symara, Giuliano delia Rovere rozdzielał błogosławieństwa, podczas gdy jego służący rozdawali datki w jego imieniu.
Pojazdy, sekretarze, służba, konie i muły, a także straże i wozy z bagażami tworzyły orszak tak długi, że jego początek dotarł prawie do murów miasta, podczas gdy koniec dopiero opuszczał dziedziniec. Powóz z dwiema kobietami zajął miejsce nieco przed służbą i wozami wiozącymi meble i bagaże, czyli bliżej końca, bowiem nie wypadało, by kobiety znajdowały się wśród duchownych. W ich pobliżu znalazła się garstka pielgrzymów udających się, pieszo lub na różnego rodzaju wierzchowcach, do Prowansji i upoważnionych do odbycia tej wyprawy w tak znakomitym towarzystwie...
Przebywszy ulicę de la Scellerie, gdzie orszak minął klasztory Augustynów i Franciszkanów oraz klęczących przed nimi zakonników, którzy oczekiwali na błogosławieństwo, dotarli do przedmieścia Arcis i do Bramy Świętego Stefana, strzeżonej przez potężną basztę i zwróconej na południe.
Minąwszy przedmieście o tej samej nazwie i „Długie Mosty" wznoszące się nad rzeką Cher i licznymi rozlewiskami utworzonymi przez dawne jej odnogi, orszak dotarł do Saint-Avertin.
- Jak się będziemy zatrzymywać co pięć minut, to nigdy nie dojedziemy! - wyrzekała Leonarda. - A jaką odległość musimy pokonać? Sto siedemdziesiąt, sto osiemdziesiąt mil?
- Jeśli uda nam się przejeżdżać dziesięć mil dziennie, to będziemy w drodze tylko trzy tygodnie. Oczywiście konno posuwałybyśmy się szybciej, ale zdaje mi się, że niezbyt entuzjastycznie wspominasz ten sposób podróżowania? - powiedziała Fiora z uśmiechem. - Dla pocieszenia pomyśl o tych wszystkich opactwach, w których będziemy się zatrzymywać po drodze. Będziesz mogła pomodlić się do prawie wszystkich francuskich świętych!
Jednakże kiedy około południa zobaczyła dachy opactwa w Cormery, którego przeor w uroczystym stroju i z pastorałem w ręku oczekiwał biskupa otoczony przez rój benedyktynów, nie mogła powstrzymać westchnienia. Zatrzymywanie się co wieczór w innym zakonie nie było samo w sobie przykre, lecz jeśli trzeba będzie zwiedzić wszystkie przybytki religijne znajdujące się na trasie, trzy tygodnie mogły zmienić się w dwa lub trzy miesiące. I tak jak Leonardę, zaczynała ją ogarniać niecierpliwość.
Podczas gdy przed bramą kościoła wymieniano powitania, przyklękano, całowano pierścień i prawiono sobie uprzejmości, postanowiła przepytać woźnicę. Czy wiedział, gdzie kardynał chciał zatrzymać się na noc? Mężczyzna odpowiedział, że w Loches. Dzisiejszy etap nie obejmie zatem zakładanych dziesięciu mil, a w dodatku zakończy się już po zapadnięciu nocy, bowiem przerwa w Comery zapowiadała się na dosyć długą...
I rzeczywiście - słońce już zachodziło, kiedy dotarli do lasu w Loches, za którym wznosiło się królewskie miasto i twierdza budząca tyle uzasadnionych obaw w przeciwnikach władcy. Fiorze nazwa ta kojarzyła się z bratem Ignacio Ortegą, który prześladował ją swoją niewyjaśnioną nienawiścią i stracił tu życie, oraz ze stajennym i przyjacielem Filipa, Mateuszem de Prame, który miał szczęście opuścić ją żywy... Ale co się z nim stało?
Tymczasem Fiora, zrezygnowana, drzemała w gniazdku, jakie umościła sobie wśród poduszek, a siedząca przy niej Leonarda odmawiała różaniec. Leśna droga była dosyć przyjemna, a wstrząsy niezbyt odczuwalne. Spoza powozu dochodził śpiew pielgrzymów, dodających sobie w ten sposób odwagi, gdyż zielony cień drzew szarzał, a las wydawał się coraz gęstszy. Ptaki już umilkły i ludzi ogarniał niepokój, naturalny dla osób podróżujących przez las o zmierzchu.
Nagle na zakręcie drogi powóz podskoczył i wyrzucone ze swoich miejsc kobiety wpadły na siebie. Pojazd gwałtownie przyspieszył, co było dziwne, gdyż droga stała się znacznie bardziej wyboista, i zarzucało nim od pobocza do pobocza. Wyrwana z modlitwy Leonarda wychyliła się na zewnątrz.
- Co się dzieje? - zawołała do woźnicy, ale ten jej nie odpowiedział, okładając konie batem, by biegły jeszcze szybciej.
- Pozabija nas! - powiedziała Leonarda. - Ale nie to jest najgorsze. Nie jesteśmy już w orszaku.
Teraz z kolei Fiora się wychyliła. Rzeczywiście - ani przed, ani za nimi nie było nikogo. Widać było tylko wąską dróżkę wiodącą wśród czarnych ścian drzew, po której powóz gnał z szaloną prędkością. Dwie kobiety spojrzały na siebie z przerażeniem ogarnięte tą samą myślą: zastawiono na nie pułapkę i ona właśnie się nad nimi zatrzaskiwała...
Krzycząc ile sił, Fiora rozkazała Pompeowi po włosku, by się zatrzymał, ale woźnica odpowiedział burknięciem i kolejnym strzeleniem z bata. Przez chwilę młoda kobieta pomyślała, by otworzyć drzwiczki i wyskoczyć, ale powóz jechał zdecydowanie za szybko, a poza tym Leonarda nie zdołałaby zrobić tego samego, nie łamiąc kości. Zresztą zagajnik po obu stronach ścieżki zdawał się ożywać. Z cienia podnosiły się cienie ciemniejsze i wkrótce czterech zamaskowanych jeźdźców otoczyło ekwipaż, który mimo to nie zwolnił.
- Niech Bóg nas chroni! - jęknęła Leonarda. - Obawiam się, że koniec z nami.
Fiora nie odpowiedziała. Gwałtowna wściekłość nie dopuściła do niej uczucia strachu. Jak mogła być tak głupia, tak szalona, by dać wiarę słowom bratanka Sykstusa IV? Jak mogła uwierzyć, że chce jej pomóc?
Nagle woźnica zatrzymał konie tak gwałtownie, że pasażerki upadły na brzuch. Prawie jednocześnie drzwiczki się otworzyły i czyjeś ręce brutalnie wywlokły Fiorę i Leonardę na zewnątrz. Zobaczyły, że znajdują się na jakiejś polance, ledwo widocznej w półmroku zmierzchu. Stało tam pięciu czy sześciu ubranych na ciemno mężczyzn, których rysów nie sposób było dostrzec. Dwóch z nich, opartych na łopatach, stało na brzegu głębokiego, prostokątnego dołu, który zapewne właśnie wykopali.
To na krawędź tego właśnie dołu zawleczono obie nieszczęśnice, a one natychmiast zrozumiały, że to z myślą o nich został wykopany. Ci ludzie byli tu, by je zamordować.
- Kim jesteście? Czego od nas chcecie? - zawołała Fiora. Ten, który wyglądał na szefa, nie raczył odpowiedzieć.
W migoczącym świetle pochodni zapalonej przez jednego z kompanów, rzucił woźnicy sakiewkę, którą ten chwycił w locie, i wskazał mu dróżkę ledwie widoczną po jego prawej stronie.
- Dobra robota, przyjacielu! Jedź tędy! Dołączysz do orszaku przed Loches...
Pompeo ponownie podciął konie i zaprzęg natychmiast zniknął w mroku za zasłoną gęstych gałęzi. Mężczyzna poczekał, aż ucichnie hałas, a potem odwrócił się ku kobietom, które trzymało czterech z jego kompanów. Fiora wyrywała się wściekle, ale Leonarda, przybita tak niespodziewanym ciosem, osunęła się na kolana na wilgotną ziemię i modliła się, nie oczekując już niczego poza ostatecznym końcem.
Szef bandy brutalnym ruchem zerwał welon spowijający głowę Fiory.
- Zamierzałem zakopać cię żywcem, ale nie jestem okrutnikiem. Najpierw poderżniemy ci gardło, a ten welon zabarwiony twoją krwią będzie doskonałym dowodem, że dobrze wykonałem swoją robotę.