Выбрать главу

- No to teraz go poproś, żeby został w domu - powiedział Mortimer, nie tracąc kontenansu. - Zdaje mi się, że zamierzasz jechać szybko? - Oczywiście, ale...

- Ale mam wrażenie, że ten chłopiec nie wygląda na urodzonego w siodle.

Jak długo wytrzymasz w pełnym galopie, chłopcze?

- Przez jakiś czas na pewno. Kiedy przyjechałem z Paryża, dałem radę...

- Odległość do Paryża to sześćdziesiąt mil. My musimy pokonać prawie dwieście. Wiem, że donna Fiora może wytrzymać tempo, które jej narzucę. Ciebie jestem mniej pewien, a jeśli trzeba będzie cztery razy dziennie wsadzać cię na konia albo zostawić wykończonego w jakiejś oberży, to nie będzie z ciebie wielkiego pożytku...

- Rozumiem! - powiedział Florent gniewnie. - Chcesz ją zabić?

- Nie, ale jeśli chce jechać szybko, to będzie jechać szybko. Poza tym ja będę jej bardziej użyteczny, wierz mi, bo nikt lepiej ode mnie nie zna dróg Francji. No i w dodatku jestem sierżantem gwardii szkockiej... - To się okaże!

- Tak. Ale jest coś, o czym pewnie nie wiesz. Wprawdzie Awinion należy do papieża, ale Villeneuve-Saint-Andre, położone dokładnie po drugiej stronie mostu, jest własnością króla Francji od czasów Filipa Pięknego. Gdyby legat Awinionu szukał zaczepki, mogę wezwać na pomoc oddział z fortu.

Wściekły i załamany Florent rzucił się w kierunku drzwi, by przemierzając pola, przetrawić swoją rozpacz, ale Mortimer zatrzymał go i podprowadził w pobliże oczekujących, już osiodłanych koni.

- Posłuchaj! Musisz tu zostać! Oliwer le Daim ma taką chrapkę na ten dom, że może zagrozić dziecku. Potrzebny jest ktoś, kto będzie nad nim czuwał... - Jest Stefan! Ma dwie ręce!

- Tak, ale na pewno nie biega tak szybko, jak ty. W przypadku podejrzanego poruszenia potrzebny będzie ktoś, kto popędzi do Plessis. Zgłosisz się do Archiego Ayrlie! Wie, kim jesteś, możesz zaraz pójść go poznać. Bez wahania udzieli ci wsparcia. Zresztą dwóch ludzi będzie ukradkiem nadzorować dom...

- Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym przed chwilą?

- Przy donnie Fiorze? Żeby ją przerazić? Może nic się nie wydarzy, ale będę spokojniejszy. Zrozumiałeś?

Florent kiwnął głową potakująco i wziął konia za uzdę, by zaprowadzić go do stajni. Mortimer znów go zatrzymał:

- Wsiądź na niego i pojedź zobaczyć się z Archiem. Żeby uprzyjemnić ci wolny czas, nauczy cię dosiadać konia... jak Szkot. Ja nie zawsze tu będę, a uwzględniając to, jaka jest Fiora, może się to kiedyś okazać użyteczne!

Tym razem Florent się roześmiał i wskoczywszy na konia, ruszył truchtem drogą do królewskiego zamku. Kiedy Mortimer wsparłszy się pod boki, patrzył, jak się oddala, podeszła do niego Fiora.

- Dokąd pojechał? - zapytała.

- Nauczyć się jeździć konno! Dobrze mu to zrobi. Popatrz tylko! Istny worek mąki!

Wbrew temu, co Mortimer powiedział Florentowi, Fiora nigdy nie podróżowała w podobnym tempie na tak długim dystansie i niejednokrotnie musiała zaciskać zęby, żeby się nie poddać i nie prosić o zmiłowanie. Kiedy Mortimer dostrzegał na twarzy młodej kobiety oznaki zmęczenia, stosował własny sposób na dodanie jej sił.

- Skoro koń, który cię dźwiga, daje radę, to i ty możesz dać radę! - oświadczał, a Fiora, zapominając o bolącym siedzeniu, otartych udach i łupaniu w krzyżu, potakiwała głową i kontynuowała piekielną jazdę, która, nawiasem mówiąc, zupełnie nie męczyła Szkota.

Ten człowiek zdawał się zrobiony ze stali, a przede wszystkim jak nikt znał szlaki, drogi i ścieżki Francji. Dzięki tej wiedzy podróżnicy nie musieli ukrywać się przed kardynałem delia Rovere: podczas gdy ten wraz ze swym długim orszakiem jechał przez Chateauroux, La Chatre, Montlucon i Varennes, by w wolnym tempie dotrzeć do Roanne i Lyonu, dwoje jeźdźców przez Vierzon, Bourges i Moulins dotarło do Varennes i Roanne z komfortową przewagą nad kardynałem. Dni były ciężkie - pokonywali ponad piętnaście mil między wschodem słońca a zmierzchem. W czasie popasu powtarzał się ten sam rytuał: Fiora, wyczerpana, wlokła się do wynajętego w oberży pokoju, opłukiwała się nad miską i padała na łóżko, czekając na przyniesienie jedzenia, a Douglas zaczynał od oporządzenia koni: czyścił je zgrzebłem, wycierał, nacierał winem ich zmęczone nogi, a potem podawał im podwójną porcję owsa, którego jakość dokładnie sprawdzał, a dopiero później zajmował się sobą. Osobiście wybrał ze stajni królewskiej wierzchowca dla Fiory, a jego własny był godny najwyższych pochwał. Ludwik XI bowiem miał bardzo wysokie wymagania i podczas gdy nie bardzo przejmował się własnym wyglądem, kupował zawsze tylko zwierzęta najwyższej jakości, które musiały kosztować go fortunę. Zależało mu na nich i Mortimer wiedział, że król wybaczy mu wszystko, nawet spóźnienie bliskie dezercji, byle tylko przyprowadził jego konie w dobrym stanie. Zresztą on sam zbyt je kochał, by mogło być inaczej.

Podczas jedenastu dni podróży on i jego towarzyszka nie zamienili nawet stu słów. Każdego ranka Mortimer upewniał się, czy Fiora dobrze spała, pilnował, by jadła, a jeśli pytał o samopoczucie, to tylko kurtuazyjnie: sposób, w jaki wbijał w nią badawcze spojrzenie, dziwnie przypominał to, jak badał konie, i młoda kobieta zawsze miała wrażenie, że za chwilę każe jej otworzyć usta, żeby sprawdzić, czy ma przepisową liczbę zębów. Poza tym zapowiadał nazwy miejscowości, przez które przejeżdżali.

Przez pierwsze cztery dni Fiora przeżywała męczarnie, ale udało jej się na tyle uodpornić i zmężnieć, że koniec podróży nie tylko był mniej przykry, lecz nawet niemal przyjemny. Temu szaleńczemu galopowi wśród złocistych, zrudziałych i czerwonawych krajobrazów wczesnej jesieni, pod spokojnym niebem, którego delikatny błękit utracił spłowiały odcień letnich upałów, nie brak było uroku. Nie padało i na drogach nie było błota, a pod końskimi kopytami ziemia wydawała matowy, niemal muzyczny odgłos. Kiedy dotarli do krainy drzew oliwnych i cyprysów, kiedy przestrzeń wypełniło cykanie świerszczy, opanowała ją prawdziwa radość, a uśmiech, którym obdarzyła Mortimera, promieniał całą nadzieją, jaką pokładała w tej brązowo-żółtej krainie, gdzie niepodzielnie panowało słońce.

Jedenaście dni od wyjazdu z Domu w Barwinkach, po przejechaniu około stu siedemdziesięciu mil, dwójka jeźdźców zobaczyła na dwóch brzegach szerokiej rzeki, płonącej czerwienią zachodzącego słońca, dwa miasta: jedno wspaniałe, z dominującym nad nim ogromnym pałacem z dzwonniczkami i rzymską kampanilą kościoła; drugie, niemal równie piękne, lecz o znacznie groźniejszym wyglądzie, z wysokim donżonem i murami obronnymi otaczającymi podgrodzie oraz koroną blankowanych murów okalających miasteczko i opactwo. Oba brzegi łączył długi most wzniesiony pomiędzy zameczkiem od strony Awinionu i ciężkim donżonem, wieżą Filipa Pięknego, usytuowanym na gołej skale. Most ten, górujący nad płaskimi, zarośniętymi wyspami, czasy świetności musiał mieć za sobą. Od strony papieskiego   miasta   miał   piękne   kamienne   przęsła o zaokrąglonych łukach podtrzymujące małą kapliczkę, część środkowa zaś zbudowana była z masywnych krawędziaków, które usiłowały stawić opór wartkiemu prądowi. Od strony Villeneuve zostały tylko dwa przęsła i Fiora pomyślała, że na przestrzeni wieków stosunki między papieżami i królami Francji, władcami Villeneuve, na pewno nie były wzorowe. Budynki i most, mury i dzwonnice, zbudowane z jasnego kamienia, odbijały najróżniejsze barwy słońca, od świtu do zmierzchu. Gdziekolwiek spojrzeć, pejzaż znaczyły cisy, czarni wojownicy na tle głębokiego błękitu nieba, a w obu miastach kępy drzew morwowych i oliwnych oraz starych platanów wskazywały, gdzie znajdują się place i ogrody.