- Jeśli naprawdę chcesz go odnaleźć albo odszukać chociaż jakiś ślad, trzeba jechać do Selongey. W chwili rozterki człowiek zawsze chce wrócić do korzeni, do swego domu rodzinnego...
- Myślałam o tym, oczywiście, ale pan de La Tremoille pewnie strzeże zamku.
- On już nie jest gubernatorem miasta, teraz jest nim pan d'Ambroise, który jest znacznie bardziej ugodowy. Ale gdzie mieszkasz ty sama?
- W Turenii. Gdyby do mnie przyjechał, wiedziałabym chociaż, gdzie jest. Tyle czasu minęło od Bożego Narodzenia...
- Pojedź więc do Burgundii i zacznij od Selongey! Byłoby dziwne, gdybyś nie znalazła tam przynajmniej wskazówki. Jednak bez wątpienia będziesz miała problem, by spotkać się z mężem, gdyż pewnie się ukrywa. Nieuchronnie narazisz się na niebezpieczeństwa, być może niepotrzebnie. Właściwie najrozsądniej postąpiłabyś, wracając do domu i czekając...
- Na co? Aż wróci? On nie wróci.
- W takim razie dlaczego się upierasz? Gdybyś chociaż miała dzieci!
- Mam syna! - powiedziała Fiora. - Bóg mi świadkiem, że niewiele czasu spędziliśmy razem, jednakże to bezsensowne małżeństwo zostało pobłogosławione narodzinami dziecka. Tylko że Filip o tym nie wie.
- A więc trzeba pojechać i powiedzieć mu o tym. Szukaj go i znajdź, ale jeśli twoje poszukiwania pozostaną daremne, wróć do twego dziecka, by nie zostało sierotą. Niech Bóg ma cię w swojej opiece, moja droga! Będę się za ciebie modlić!
Przytuliwszy Fiorę do obfitej piersi, pani de Schulembourg ucałowała ją, nakreśliła kciukiem znak krzyża na jej czole, po czym owinąwszy się szczelniej podbitą futrem peleryną, pokuśtykała z powrotem w kierunku ogrodu. Fiora patrzyła, jak odchodzi, po czym rzuciwszy ostatnie spojrzenie na ten wspaniały pałac zbudowany przez wielkich książąt Zachodu, będący teraz jedynie nic nieznaczącą dekoracją z czasów dawnej świetności, podeszła do Florenta, który czekał na nią z końmi na dziedzińcu.
Od chwili wyjazdu Fiora przyzwyczaiła młodego człowieka do milczenia. Nie śmiał zadawać jej żadnych pytań, kiedy wróciła z oczami pełnymi z trudem powstrzymywanych łez, zrozumiał jednak, że spieszno jej teraz opuścić tę książęcą siedzibę, do której niewątpliwie przybyła z wielkimi nadziejami. Gdyby było inaczej, po cóż by jej była ta wspaniała toaleta? Skwapliwie pomógł jej usiąść w siodle i delikatnie włożył wodze w dłonie. Wskoczywszy na swojego wierzchowca, ruszył przodem, by otworzyć młodej kobiecie bramę, odsunął się, by puścić ją przodem i ruszył za nią. Kiedy dotarli przed Jeżynową Koronę zobaczył, że po jej pozbawionej wyrazu twarzy cicho spływają wielkie łzy. Wypływały z szeroko otwartych szarych oczu i toczyły się jedna po drugiej. Tego już nie mógł znieść.
- To się musi skończyć! - wymamrotał.
Pomógł Fiorze zejść z konia i przywoławszy jednego z masztalerzy, polecił mu zająć się zwierzętami. Później wziął za rękę młodą kobietę, która nie stawiała żadnego oporu i robiła wrażenie odrętwiałej, zaprowadził ją do jej pokoju, wszedł z nią do środka, posadził ją, zamknął drzwi i uklęknąwszy przed nią, wziął w dłonie jej ręce zimne jak lód.
- Donno Fioro! - powiedział proszącym tonem. - Sądziłem, że masz do mnie zaufanie.
Jak obudzona ze snu, spojrzała na młodego człowieka niewidzącym wzrokiem:
- Mam zaufanie, Florencie - powiedziała bezbarwnym głosem. - Dlaczego o to pytasz?
- Ponieważ wydaje mi się, że stałem się dla ciebie nie tylko obcym człowiekiem, ale czymś w rodzaju mebla. Odkąd opuściliśmy Beaugency, zdajesz się nawet mnie nie dostrzegać. Pędziliśmy tu jak szaleni, a ty nawet nie zechciałaś poinformować mnie o swoich zamiarach.
- A powinnam była?
- Nie, jeśli jestem dla ciebie tylko sługą, ale wiesz, jak bardzo jestem ci oddany. Nie pozwolę ci cierpieć samej i w milczeniu. Gdyby pani Leonarda tu była - nigdy tak nie żałowałem jej nieobecności! - czy ona także musiałaby znosić twoje milczenie? Nie, prawda? Zwierzyłabyś się jej... Och, wiem, że nie mogę jej zastąpić, ale powiedz mi, jak ci pomóc, jak uczynić cię mniej nieszczęśliwą, bo przecież widzę, jak cierpisz.
Fiora potrząsnęła głową i lekko pogładziła palcem policzek chłopaka.
- Jakich wskazówek mogłabym ci udzielić, skoro sama nie wiem już, co robić? Wstań, Florencie! I przynieś nam coś do picia, tylko nie piwo, proszę. Przynieś nam wina, a potem razem spróbujemy opracować jakiś plan, podjąć jakieś decyzje...
- Nie wracamy do domu?
- Raczej nie. Przynajmniej nie teraz.
- Dokąd pojedziemy?
- Do Burgundii. Nadszedł może czas, żebym pojechała do Selongey. Byłam tam przejazdem... dosłownie przez chwilę, kiedy przed czterema laty przybyłam z Florencji.
- I nigdy więcej tam nie pojechałaś?
- Nie. Prawda, że to dziwne? Nosić tytuł, nazwisko i nie wiedzieć nic lub prawie nic o tym, co one oznaczają.
Godzinę później, rozgrzani doskonałym winem z Beaune, Fiora i Florent postanowili wspólnie, że wizyta w Selongey jest konieczna.
- To jedyne miejsce, gdzie możemy pojechać - stwierdził młodzieniec - ponieważ to, jak sądzę, ostatnie możliwe schronienie dla twego małżonka. - Ludzie króla na pewno strzegą zamku...
- Możliwe, ale jest jeszcze wieś i okolica. Jeśli pan Filip był tam lubiany...
- Tak sądzę. Tak przynajmniej mówiła mi Leonarda, która pochodzi z tamtych stron...
- No więc? Wyznam, że nawet nie rozumiem, dlaczego nie jesteśmy jeszcze w drodze? Ani dlaczego jesteś taka zgnębiona?
- Trudno to wyjaśnić, Florencie, ale mam wrażenie, że gonię cień...
Nie dodała, że czuje się zmęczona przemierzaniem dróg, wąskich i szerokich, na które wyrusza się z nadzieją w sercu, a one prowadzą tylko do kolejnych rozczarowań, do jeszcze większego smutku, wszystkich tych dróg bez wyjścia, które wyznaczały jej życie. Ruszała w jeszcze jedną podróż, lecz czego miała dowiedzieć się u celu? Ze Filip nigdy jej nie kochał i że jej życie jako żony skończyło się, zanim się zaczęło?
Rozdział dziesiąty
Grób zuchwałego
W Saint-Dizier Fiora postanowiła zmienić trasę. W oberży, gdzie zatrzymali się na popas i jedli z Florentem wieczorny posiłek w wielkiej kuchni, jak zwyczajni towarzysze podróży - teraz zresztą się nimi stali, jako że Fiora postanowiła ponownie założyć męski strój - zainteresowała się rozmową lotaryńskich kupców udających się do Troyes. Mężczyźni ci, nie zaprzestając zaspokajania swoich nielichych apetytów, obsypywali pochwałami młodego księcia Rene II Lotaryńskiego, który od czasu bitwy w styczniu 1477, w której poniósł śmierć Zuchwały, stara się odbudować Nancy, wznowić handel i uchwalić prawa mogące zaleczyć okrutne rany, jakie odniosło miasto. Pragnie przywrócić jego mieszkańcom zarówno chęć do pracy, jak i chęć do życia w ogóle.
- Nigdy żaden książę - powiedział jeden z nich - nie był bardziej wielkoduszny i szczodry, a przecież sam mieszka z rodziną w pałacu, z którego ocalał tylko fragment. Jednak miasto jest dla niego ważniejsze od pałacu. Stara się także pomóc w powrocie do życia klasztorom, z których część została uszkodzona.
- Nie ma co się rozczulać nad kanonikami kolegiaty Świętego Jerzego. Są tak samo grubi, jak byli - rzekł drugi.
- Toteż wspiera raczej tych kilku benedyktynów, którzy pozostali jeszcze w kościele Matki Boskiej. Mają oni za zadanie modlić się za poległych w wojnach burgundzkich, ale z tego przecież nie wyżyją.
- Modlą się także za grzeszną duszę Karola, który bardzo potrzebuje modlitwy z powodu całego zła, jakie uczynił. Mówią, że Jego Wysokość Rene dosyć często chodzi na grób Zuchwałego, przy którym świece płoną dzień i noc. To właśnie benedyktyni zajmują się utrzymaniem grobu, ale ponoć książę myśli o ufundowaniu klasztoru franciszkanów, którego kaplica stałaby się miejscem pochówku dla niego i jego potomków. Nie chce być pogrzebany obok swego wroga.