Fiora westchnęła.
- Ty przynajmniej, zanim nadejdzie dzień, w którym być może zawali się cały twój świat, odzyskałeś spokój. Mnie spotykały same trudne doświadczenia, a jedyną radością było przyjście na świat mojego małego Filipa.
W smutnych oczach Greka pojawił się taki jak niegdyś błysk, a jego twarz się rozjaśniła.
- Syna? Masz syna? Mój Boże... jakie to szczęście!
- Tak. Ale możliwe, że już nigdy go nie zobaczę.
Osunąwszy się na podłogę przy balustradzie, Fiora możliwie lapidarnie opowiedziała, jak wyglądało jej życie od chwili, gdy u bram Nancy w gruzach legła potęga ostatniego Wielkiego Księcia Zachodu.
Kiedy skończyła, Demetrios nic nie powiedział: wyglądał jak zamieniony w kamień - siedział wyprostowany, nieruchomy w czarnej, pokrytej kurzem szacie, ze skrzyżowanymi nogami, przypominając mądrych starców, którzy przycupnąwszy w czerwonym pyle wschodnich targowisk, sławią śpiewem Proroka, wielkie czyny kalifów lub ich legendarnych rycerzy i wypowiadają czasem słowa zrodzone z odwiecznej mądrości lub z wizji przyszłości. Wydał się nagle tak odległy, że zaniepokojona Fiora pochyliła się i położywszy mu dłoń na ramieniu, lekko nim potrząsnęła.
- Demetriosie! Czy ty mnie w ogóle słuchałeś?
Nie poruszył się, a jego wzrok utkwiony był w jakimś punkcie, znajdującym się daleko poza wielobarwnymi murami Santa Maria del Fiore.
- Tak... Ale, Fioro... nie sądzę, by twój mąż zginął. Serce młodej kobiety przestało bić. Gardło jej się ścisnęło się, a w ustach zaschło.
- Co powiedziałeś?
Długi dreszcz przebiegł Demetriosa, wstrząsnął nim i wydobył z transu, w który wpadł. Spojrzał na nią i słabo się uśmiechnął:
- Myślisz, że zwariowałem!
- Nie... wiem, że jesteś jasnowidzem, ale tym razem mylisz się, Demetriosie! Filip wszedł za szafot na oczach całego miasta, na ten sam szafot, na którym zginęli moi rodzice. Nikt z niego nie schodzi żywy i Mateusz de Prame wiedział, o czym mówi, informując mnie o jego egzekucji.
- Rzeczywiście, widziałem uniesiony miecz... ale nie widziałem krwi.
Fiora pomyślała z głębokim smutkiem, że Demetrios naprawdę się postarzał i że jego umysł, tak niegdyś błyskotliwy, osłabł w równym stopniu, co ciało. Umarło wszystko, co, choć niewątpliwie niebezpieczne, zapierające dech i namiętne, miało swój urok. Umarło wraz z Filipem!
Spiżowy dźwięk dzwonu wciąż rozbrzmiewał, a na jego tle słychać było krzyki i bieganinę, po czym wielkie wnętrze Santa Maria del Fiore wypełniło się charakterystycznym odgłosem maszerującego oddziału. Rozległ się głos, który sprawił, że Fiora, a w ślad za nią Demetrios, rzucili się ku balustradzie.
- Otwórz, monsignore! To ja, Savaglio! Nie masz się już czego obawiać, a miasto jest twoje!
Był to w istocie dowódca straży Lorenza na czele oddziału, którego zbroje przykrywały tuniki ze znakiem Czerwonej Lilii. Za nimi nadciągali mieszkańcy miasta, po części uspokojeni, po części być może skruszeni.
Drzwi zakrystii się otworzyły. Na widok ukazującej się w nich wysokiej i szczupłej postaci oraz ponurej twarzy władcy, zawsze będącego przyjacielem ludu, rozległ się ryk radości, który rozkołysał miedziane żyrandole i przetoczył się przez świątynię jak grzmot. Nagły napór, którego źródłem były kolejne osoby próbujące wejść do kościoła, wypchnął do przodu kilku strażników i Savaglio musiał użyć włóczni, by uratować władcę przed śmiercią przez uduszenie.
- Odsunąć się! - wrzasnął. - Odstąpcie wszyscy albo zostaniecie aresztowani! Ci, którzy nie usłuchają, zostaną uznani za morderców. Strzeżcie się więc!
Tłum się cofnął, tworząc przejście, a Lorenzo i jego towarzysze ruszyli, witani żywiołowymi wiwatami, na które Wspaniały odpowiedział ruchem dłoni. Jednak nagle się zatrzymał.
- Giuliano! - zawołał. - Co się stało z moim bratem?
- Tu jest, monsignorel - odrzekł Savaglio, wskazując mieczem grupę mężczyzn, w tej właśnie chwili dźwigającą na ramionach nosze przykryte jedwabną kotarą, zerwaną zapewne z któregoś z okien na placu. Pod purpurową materią rysował się kształt postaci.
Lorenzo podszedł do nich szybko i gwałtownym ruchem zrzucił kotarę na ziemię.
- Chcę, żeby Florencja zobaczyła na własne oczy, co z nim zrobiono! Podnieście go! Podnieście tak wysoko, jak zdołacie, aby jego śmierć wołała o pomstę wprost do nieba! I aby sprawiedliwości stało się zadość!
Odsłoniły się zwłoki, bezkrwiste w świątecznym stroju. Z pięknego Giuliana, tego, który był szczęśliwym kochankiem Simonetty Vespucci, pozostało tylko pozbawione życia ciało przebite trzydziestoma ciosami sztyletu przez zaciekłych morderców. Lorenzo, ze łzami w oczach pochylił się nad zwisającą ręką zmarłego i przytknął do niej wargi. Ale kiedy smutny orszak miał ruszyć, zatrzymał go raz jeszcze.
- Gdzie jest kardynał Riario? - zapytał.
Savaglio wykonał gest niewiedzy, ale jakiś dzieciak w stroju kościelnych kantorów wyszedł zza kolumny i zbliżył się do władcy.
- Kanonicy z Duomo się nim zajęli, prześwietny panie. Znaleźli go na wpół żywego ze strachu przed ołtarzem i zabrali stąd, by doszedł do siebie. Pewnie jest w kapitularzu.
- Niech go tu sprowadzą!
- Co chcesz z nim zrobić? - zapytał Poliziano, pochylając się nad ramieniem przyjaciela. - Dlaczego nie zostawisz go własnemu losowi? Lud zaraz się nim zajmie...
- Tego właśnie chcę uniknąć. Tłum go rozszarpie i zrobi z niego męczennika, którego papież natychmiast kanonizuje. Ten żółtodziób jest zbyt cennym zakładnikiem, by po prostu oddać go na żer ślepego pospólstwa.
Kiedy kończył mówić, z prawej strony prezbiterium wyłoniła się żałosna i nieco groteskowa grupka ludzi. Był to powracający w niesławie młody kardynał podtrzymywany przez dwóch tłuściutkich kanoników toczących wokół przerażonym wzrokiem. Nieszczęśnik z pewnością sądził, że nadeszła jego ostatnia godzina. Jednak kiedy rozpoznał Wspaniałego na czele uzbrojonego oddziału, wykonał widoczny wysiłek, by odzyskać nieco godności.
- Jest mi... jest mi bardzo przykro z powodu tej tragedii, plamiącej krwią święty dzień Zmartwychwstania i nie chcę... zostać tu ani chwili dłużej! Chcę stąd odejść... natychmiast!
Lorenzo zmierzył go z góry spojrzeniem pełnym pogardy zabarwionej litością.
- Nie ma mowy. Obecność waszej eminencji w tym straszliwym dniu pokazała wszystkim, skąd pochodził cios, który uśmiercił mojego brata i omal nie zabił mnie. Zostaniesz tutaj, w moim domu, tak długo, jak będę miał ochotę cię w nim zatrzymać.
- To pogwałcenie prawa Kościoła! Jestem legatem Ojca Świętego i jako taki nie mogę być przetrzymywany wbrew mojej woli. Nie ośmielisz się, jak sądzę, podnieść ręki na księcia Kościoła?
- Ja? Przenigdy... Przecież jesteś wolny, jak mówisz. Idź swoją drogą! Drzwi otwarte...
Młody prałat spojrzał kolejno na sarkastyczną minę Medyceusza, ciało dźwigane na noszach, zastygłe twarze strażników zakutych w żelazo, i dalej - na tłum, ten tłum3 który za murami kościoła wykrzykiwał już wyrok na niego: „Śmierć Pazzim!", „Śmierć Riariowi!", a nawet „Śmierć papieżowi!".
Mimo upału zadrżał pod swoją purpurą, opuścił głowę i, pokonany bez walki, wyszeptał:
- Zdaję się na ciebie, signor Lorenzo!
Wspaniały bez słowa dał znak, by szedł za nim, po czym zajął miejsce na czele orszaku niosącego zwłoki brata i ruszył do wyjścia. Tłum zamilkł i zrobił mu przejście. Kiedy ciało Giuliana pojawiło się w przedsionku, słońce roziskrzyło swym blaskiem złote ozdoby jego stroju i znów przywitała je cisza. Dzwony na kampanili katedralnej zaczęły bić i ich żałobne brzmienie spadło na miasto, które wstrzymało oddech.