Выбрать главу

- Może za chwilę. To co mam do powiedzenia, jest tak okropne! Może i Fiora będzie go potrzebować...

- Ale co się w końcu stało? - zapytała młoda kobieta.

 - Okropność niemożliwa do nazwania w żadnym języku, mój skarbie. Nigdy bym nie przypuszczała, że tutejsi ludzie są zdolni do takiej podłości, do tak straszliwego świętokradztwa... Opowiadała krótkimi zdaniami, które zdawała się wypluwać w obawie, by słowa nie zatruły jej ust. Tego ranka zakrystianin z kościoła Orsanmichele wszedł do świątyni, aby przygotować ołtarz do pierwszej mszy. Ujrzał widok, który sprawił, że wybiegł na ulicę z przerażenia: świeży jeszcze grób Francesca Belt ramiego został otwarty. Zbrodnicze ręce wyciągnęły ciało, które zostało poćwiartowane i porzucone, bez najmniejszej próby ukrycia okropnego czynu...

Fiora wstała z pobladłymi wargami i oczami pełnymi przerażenia.

- Ale dlaczego? Dlaczego?

- Żeby zabrać serce - odpowiedziała Colomba. - To stare tutejsze wierzenie: robi się to, by przeszkodzić duchowi zmarłego w zakłócaniu żyjącym nocnego odpoczynku. Wytłumaczyłam już Leonardzie: trzeba spalić serce i rzucić popiół na wiatr... Na pewno zrobił to morderca.

Dla Demetriosa nie stanowiło to najmniejszej wątpliwości, bo przypomniał sobie o groźbie, którą Esteban tłumaczył ucieczkę Marina Bettiego z tawerny... Widząc jednak, że Fiora drży na całym ciele posadził ją delikatnie i napoił kilkoma łykami grappy.

- Czy znaleziono popiół w kościele? - zapytał.

- Nie. - odrzekła Colomba. - Pewnie się bał, że zostanie odkryty, jeśli rozpali ogień w kościele. Zabrał serce ze sobą.

W mieście wielkie poruszenie, wszyscy biegają bezładnie, krzycząc „na śmierć", nie wiedząc, kogo łapać.

 - Przecież ten podły czyn nie ma w sobie nic tajemniczego - powiedział Demetrios. - Morderca ser Francesca obawiał się o spokój swoich nocy...

- Ale nikt nie wie, kto nim jest - powiedziała Leonarda, a Fiora podniosła na Greka wzrok pełen żalu.

- Sądziłam, że nóż coś ci powie? Obiecałeś wytropić mordercę.

- Znalazłem go. Lub raczej znalazł go dla mnie Esteban. Nie mówiłem o tym, bo chciałem, byś zaznała kilku dni odpoczynku, którego tak bardzo potrzebujesz...

- Wystarczająco odpoczęłam. Kto to jest?

- A któż miałby być? Marino Betti, oczywiście. Zabił na rozkaz pani Pazzi.

Opowiedział, jak Esteban w tawernie nad rzeką upewnił się o winie intendenta. Fiora natychmiast podjęła decyzję.

- Daj mi mnisi habit, droga Leonardo - poleciła - a ty, Demetriosie, ofiaruj broń i konia. Nasza posiadłość jest zaledwie o milę stąd, nie chcę, by nędznik, tak bojący się duchów, ujrzał jeszcze jeden świt.

- Powoli - powiedział Demetrios kładąc dłoń na ramieniu młodej kobiety. - Tego typu sprawy wymagają nieco przygotowań. On jest silniejszy od ciebie. Czy masz ochotę sama zginąć tej nocy? Montughi leży blisko miasta. Wieść o tumulcie dotarła na pewno do Marina. Ponieważ się boi, ma się na baczności. Może się nawet ukrywa?

- No to trzeba go znaleźć. Jeśli nie jego samego, to przynajmniej jego wspólniczkę, jeszcze większą zbrodniarkę niż on. Chcę tam pojechać!

- Pojedziemy, ty, ja i Esteban, ale dopiero następnej nocy.

Leonarda wzięła Fiorę w ramiona, nie bez trudu, bo dziewczyna była wyprężona jak struna.

 - To mądrość przemawia przez niego. Posłuchaj go, aniołku i daj mi ten wieczór, który pozwolił nam się odnaleźć. Dla twego biednego ojca wszystko już zostało zrobione, zgodnie z rozkazem dostojnego pana Lorenza. Ponownie pobłogosławione i okadzone szczątki na powrót złożono do grobu. Nawet postawiono straże wokół sprofanowanego kościoła, który zostanie jutro oczyszczony przez biskupa. Wśród należących do arte di calimala, których jest sanktuarium, narasta gniew. Jestem pewna, że gdyby pan Lorenzo wiedział, kto zabił naszego dobrego pana...

- Wie - przerwał Demetrios. - Powiedziałem mu to wczoraj.

Podszedł do Fiory, nieruchomej jak posąg w ramionach Leonardy. Zdawała się niczego nie widzieć, niczego nie słyszeć, jakby pogrążoną w transie z powodu okropności, o których usłyszała. Lekarz pochylił się nad nią, zatopiwszy wzrok w oczach młodej kobiety, wziął jej głowę w dłonie i położywszy kciuki na jej czole zaczął masować delikatnie, a także skronie, szepcząc jakieś niezrozumiałe słowa. Potem łagodnie rzucił:

- Wróć do siebie, Fioro! Wróć do nas! Pozwól ciału odprężyć się i odpocząć! Stłum palący płomień! Jutro zaprowadzę cię do twego wroga i będzie musiał zapłacić za zbrodnie... Jutro, Fioro, jutro...

Długi dreszcz przebiegł ciało młodej kobiety i życie wróciło do jej spojrzenia.

- Jutro... - szepnęła.

Szlochając rzuciła się w ramiona Leonardy.

 - Pozwól jej płakać ile zechce - powiedział Demetrios. -łzy zmyją groźbę, która przed chwilą nad nią zawisła.

- Jaką groźbę - zapytała Leonarda cicho...

- Obłędu! Zbyt wiele przeszła... Czas, by to się skończyło...

Nazajutrz, gdy zapadła noc, trójka uzbrojonych jeźdźców opuściła zameczek. Demetrios zamienił długie szaty na obcisłe spodnie i czarny kaftan. Fiora zaś z zaskoczeniem odkryła wśród ubrań przysłanych jej przez Chiarę chłopięcy strój w wesołym, zielonym kolorze, do którego przypięty był kawałek papieru ze słowami: „Możesz go potrzebować! Bardzo cię lubię..." Wkładając wieczorem to przebranie, z całego serca dziękowała w duchu za przezorność szalonej Chiary..., podyktowaną przez szczerą przyjaźń.

Fiora jechała na czele, gdyż znała na pamięć czteromilową drogę (wiodącą poprzez wzgórza i dolinę Mugnone, którą przekroczyli w pobliżu Badii) z willi w Fiesole do rodzinnej posiadłości, zarządzanej przez Marina. Kwietniowa noc była piękna i ciepła. Widać było wszystkie gwiazdy i pejzaż, spowity we wspaniały płaszcz z niebieskiego aksamitu, pokrytego mnóstwem małych diamencików... Pachniało bzem i sosną, a ziemia była wilgotna po wieczornym deszczyku. Miejscami, w zależności od kierunku drogi, Fiora widziała w dali mury Florencji z płonącymi ogniami wartowników oraz kampanile i kopuły zdające się jarzyć własnym światłem. W  miarę jak szli, miasto zbliżało się, ale za kolejnym zakrętem znikło im z oczu.

 W pewnej odległości od pogrążonej we śnie osady, o nazwie Pietra, Fiora skierowała wierzchowca ma drogę mię-dzy dwoma rzędami krzewów i jechała nią przez kilka minut, aż w ciemnościach zarysowała się czarna sylwetka rozległych zabudowań farmy z górującą nad nimi ogromną sosną, której rozłożysty wierzchołek tworzył atramentową plamę na niebie. Młoda kobieta wskazała ją końcem szpicruty:

- Jesteśmy na miejscu - szepnęła. - Wszyscy chyba śpią. Nie widać żadnego światła.

- Zostawmy tutaj konie - powiedział kierujący wyprawą Esteban, mający w tej dziedzinie większe doświadczenie niż jego pan. Ten ostatni przytaknął bez słowa.

Trójka jeźdźców zsiadła z koni, przywiązała je do drzewa i ruszyła dalej pieszo, starając się robić jak najmniej hałasu, co ułatwiała piaszczysta ścieżka.