Выбрать главу

Książę wyjaśnił:

- Nasza kuzynka, księżna Sabaudii, powiadomiła nas o pogłoskach krążących w prowincji Vaud. Podobno kilka tysięcy ludzi z kantonów, pod przywództwem berneńczyków gromadzi się w Neufchatel, aby następnie ruszyć na nas. Tacy rycerze jak my wcale nie muszą się ich obawiać, ale mimo to spiesznie się tam udamy.

- Dlaczego nie poczekać na nich tutaj? - spytał wielki bastard. - Obózjest dobrze chroniony, zarówno przez rzekę i fosy oraz wybudowane przez nas fortyfikacje. Zresztą górale mają niewiele jazdy, a nasza na tej równinie mogłaby się szeroko rozwinąć...

- Być może, ale sądzę, że naszym największym sprzymierzeńcem jest szybkość. Zdobądźcie Vaumarcus, abyśmy mogli w potrzebie oprzeć się na nim. Następnie wyprawię wojska. Zadziałamy przez zaskoczenie i spadniemy na Neufchatel zanim oni zdążą utworzyć prawdziwe oddziały.

- A więc zwijasz obóz, panie?

- Nie, nie ma pośpiechu. Powiedziałem, że szybkość jest naszą najlepszą bronią; nie możemy obciążać się wozami z bagażem, księgami kancelarii i wszystkimi tymi kobietami, które ciągniemy za sobą. Wierz mi, panie, to będzie taki zbrojny spacer i dotrzemy do Neufchatel bez dobywania miecza.

- Czy zabierzesz ambasadorów, panie ?

- Nie, niech wrócą do Orbe*22.

- Jeśli o mnie chodzi, to będę towarzyszyć Jego Wysokości, chyba że mi tego zabroni. Czyż nie jestem uchem i okiem mego szlachetnego władcy? Czasami również jego głosem... - włączył się do rozmowy Panigarola.

- Jesteś kimś więcej niż ambasadorem, panie, gdyż darzymy cię przyjaźnią - powiedział książę uprzejmie. -Będziesz u naszego boku...

- Czy mogę mieć nadzieję, że będziesz tam sam panie? -zapytał śmiało Filip patrząc na Fiorę. - Niektórzy paziowie wydają mi się zbyt delikatni, by dźwigać zbroję...

Mediolańczyk dostrzegł to spojrzenie i uśmiechnął się:

- Książę zostawia w obozie swoje skarby. Za jego przyzwoleniem zrobię to samo z tym, który mi powierzył.

Nazajutrz, 1 marca, zamek Vaumarcus dostał się bez walki w ręce Burgundczyków, którzy umieścili tam swoją załogę. Następnego dnia o świcie armia wyruszyła na, jak powiedział książę, zbrojny spacer.

Wspomnienie tego zimowego poranka miało na długo wryć się w pamięć Fiory. Stojąc u wejścia do namiotu i otulając się długim, podbitym futrem płaszczem, patrzyła jak książę oddala się równiną na swym ulubionym koniu, le Moro, którego stalowy czaprak zmieniał w apokaliptyczną bestię. Nad nim falował płomień sztandaru trzymanego przez jednego z towarzyszących mu rycerzy. Wokół niego jechali kawalerowie Złotego Runa. Złoty kwiat lilii o pręcikach z drogich kamieni drgał nad głową książęcego konia, złudny i nigdy nie odrzucony symbol francuskiej krwi królewskiej, której Zuchwały tak przecież nienawidził.

Wstający dzień był szary, niebo blade... Po lewej stronie Aubert i Chasseron były jeszcze zaśnieżone, a jezioro miało rtęciowy połysk. W dole przednia straż, która powróciła z Vaumarcus, posuwała się wężowym ruchem po Via Detra, podczas gdy większa część armii obchodziła Grandson. Wędrowała drogą wzdłuż brzegu i wreszcie znikła. Armia robiła dziwne wrażenie na obserwującej ją kobiecie: książę nie zadbał o ustawienie jej w szyku bojowym, poruszała się bez jakiejkolwiek karności, a nawet z pewnym niedbalstwem. To prawda, że w zasadzie nie zamierzali walczyć a tylko pokonać pewną odległość i zaskoczyć Szwajcarów w domu... Niewiele brakuje, a spodziewano by się zastać ich przy stole.

Zuchwały ani przez chwilę nie przyjmował do wiadomości, że w Neufchatel zebrała się armia mająca w swych szeregach wyborowych żołnierzy, najlepszych w kraju liczącym ich tylu, ilu jest mieszkańców płci męskiej. Dotarli tam żołnierze z Bazylei przybyli z kontyngentem ze Strasburga, z Fryburga, Soleure, Bienne, z Baden i z Thurgo-vie. Hassfurter przyprowadził z Lucerny tysiąc dziewięciu-set ludzi. Heinrich Góldli i Hans Waldman przywiedli ludzi z Zurichu, a Schachnachthal i Hallwyll stanęli na czele siedmiu tysięcy żołnierzy z Berna. Schwyz wysłał trzecią część swej ludności, to znaczy tysiąc dwustu ludzi pod dowództwem Rudolfa Redinga, a małe górskie kantony Uri i Unterwalden po pięciuset ludzi każdy. W sumie piętnaście do dwudziestu tysięcy ludzi, którzy o tej samej porze rozpoczęli marsz w kierunku Grandson, aby pomścić swych zmasakrowanych braci... Karol ujrzy przed sobą najgroźniejszą piechotę w Europie, lecz jeszcze o tym nie wie i gawędzi przyjemnie w drodze ze swym drugim przyrodnim bratem, Baudoinem, z księciem d'Orange, z Janem de Lalaing i Oliwierem de la Baume...

Około południa Fiora i Battista grający dotąd w szachy przerwali grę i zgodnym ruchem zwrócili głowy na północ. W oddali słychać było dziwny odgłos: rodzaj przeciągłego ryku, który osłabiała odległość. I tak był przerażający. Cichł i znowu się odzywał, a młoda kobieta poczuła jak po plecach przebiega jej lodowaty dreszcz:

- Co to jest? - zapytała.

- Nie mam pojęcia - powiedziała Leonarda, która szyła siedząc przy stole. Na wszelki wypadek przeżegnała się.

- Słyszałem - zmienionym głosem powiedział paź - że górale szwajcarscy mają wielkie trąby, w które dmą, co usłyszeć można z odległości wielu mil... Jeśli to one, to znaczy...

- Że nie spodziewający się tego książę napotkał Szwajcarów - dokończyła Fiora. - Mój Boże! Ten straszny odgłos mrozi krew w żyłach.

Wyszli przed namiot. Ryk ucichł i zapanowała cisza. W Grandson, gdzie na nadrzecznych drzewach wciąż wisiały zwłoki zamęczonych ludzi, nie było widać żadnego ruchu. Na murach stali nieruchomo strażnicy również nasłuchując... Nagle zerwała się wielka wrzawa...

- Jesteśmy zbyt daleko, by cokolwiek zobaczyć - powiedział Battista - ale walka trwa!

Od tej chwili nikt już się nie odzywał. Fiora ze ściśniętym sercem myślała o Filipie. Jego męstwo było znane. Musiał znaleźć się w samym sercu bitwy, jak zawsze gotów oddać życie za swego księcia... Wróciła do modlącej się Leonardy, uklękła obok niej i z całego serca zaczęła odmawiać pacierz.

Katastrofa wydarzyła się po południu. Ukazała się nagle armia burgundzka, podobna do ogromnej fali rozlanej po równinie, cofający się w popłochu ludzie, konie i wozy, wszystko zmieszane w przerażającym nieładzie. Znów rozległ się ryk - o ileż bliższy! - straszliwych trąb z Uri i Lucerny, który jednak zdołał zagłuszyć ogromny krzyk: ratuj się kto może!

- Uciekają! - wyjąkał załamany Battista. - Armia ucieka! To co nastąpiło później, było dla Fioryjakzły sen. Pojawił się nagle Panigarola pokryty krwią i kurzem: - Szybko! Do koni! Musimy dotrzeć do księcia!

W chwilę później Fiora z Leonardą, Battistą i ambasado-1' rem, który zabrał swego sekretarza i służących galopowali w stronę Orbe. Nie byli zresztą odosobnieni: wszyscy ci, którzy strzegli obozu, uciekali pieszo, konno lub wozami, nie wiedząc dokładnie, dokąd zmierzają, przerażeni zbliżającym się rykiem trąb...

- Co się stało? - zapytała Fiora.

- Rzecz nieprawdopodobna: gdy nasze oddziały wykonywały manewr wycofywania się idący w pierwszej linii wzięli go za ucieczkę. Jednocześnie gromady Szwajcarów wychodzące z lasu szykowały się do ataku z flanki. Natychmiast wybuchła panika. Rozpoczęła się ucieczka, niewyobrażalna i absurdalna. Dwie trzecie armii uciekło bez walki.

- Spotkaliście więc Szwajcarów?

- Tak. I przyznaję, że było to przerażające. Nagle pojawiły się ich całe rzesze: jakieś osiem tysięcy ludzi idących ramię w ramię, uzbrojonych w piki dwa razy dłuższe od naszych kopii. Wyglądali jak gigantyczny jeż, nad którym powiewało trzydzieści zielonych chorągwi i wielki biały sztandar. Walczyli z gołymi ramionami, w półpancerzach na skórzanych kaftanach, z głowami osłoniętymi żelaznymi kapeluszami. Mają ogolone twarze i złote pierścienie w uszach. Wyglądają jak bohaterowie fantastycznej opowieści i sieją przerażenie.