Stephen Baxter
Firma Szklana Ziemia
— Okłamałeś mnie. Nie rozumiem.
— Okłamałeś mnie w sprawie morderstwa. Czyżbyś kłamał przez całe moje życie? Tylko ja mam takiego pecha, czy może inne Anioły postępują tak samo?
Rób, nie miałem złych zamiarów. Ja ci tylko służę, to moje jedyne wdanie.
— Przez ciebie sam już nie wiem, co jest realne… Jest rok 2045. Nic się nie bój.
Dla Roba Morhaima wszystko zaczęło się od nowego zadania. Morhaim sprawdził swe odbicie w zwierciadle Kopciuszka na wirtualnej ścianie. Nie żeby się dziś spodziewał spotkania z realną osobą — to się prawie nie zdarzało — po prostu chciał poprawić sobie nastrój. Zwierciadło ukazało mu Cary’ego Granta około roku 1935 — wprawdzie w dziwacznym, lekkim rynsztunku funkcjonariusza Policji Metropolitalnej z około 2045 roku — ale za to na tyle wiernie, że widać było każdą plamkę na nosie i nie ogolone policzki.
Mimo wszystko zwierciadło okazało się skażone; Cary Grant zaczął wypuszczać śmieszne wąsiki a la Groucho Mara, a w jego ustach pojawiło się cygaro.
— Cholerne wirusy! Precz.
Obraz zmienił się w neutralny widok Tamizy pod rozprażonym czerwcowym niebem. Na pejzaż nakładała się reklama tamponów — dla Morhaima, oczywiście, kompletnie abstrakcyjna od czasu rozwodu, ale wciąż zaliczana do jego limitu.
Niewiele możemy zdziałać w sprawie wirusów, mruknął Anioł. Odkąd wprowadzono prawa dotyczące jedności życia…
Morhaim przygotował sobie filiżankę kawy i papierosa z marihuaną Coca-Dopa.
— Wiem, wiem. Ale gdzie, u diabła, podziewają się te wszystkie Dobre Druhy,[1] kiedy człowiek ich potrzebuje…?
Usadowił się wygodnie na krześle.
Pokój, jego dom, był zwyczajnym boksem o wirtualnych ścianach, z jednym biurowym krzesłem i płatnym automatem do kawy lub Dopy. Biowyposażenie — łóżko, kuchnia, łazienka — znikało, kiedy go nie potrzebował. Morhaim był gliną — pracował w jednym z tysięcy pudełek New Scotland Yardu, wirtualnym zlepku Pokoi, w których siedzieli odseparowani wirtualnymi ścianami policjanci.
Nikt już nie podróżował…
Chcesz swoje reklamy?
— Dawaj.
Patrzył na melanż grafiki, liter i uśmiechniętych twarzy, przesuwających się przed jego oczami po ścianie.
Większość tych reklam, które ze względów statutowych przeszły przez anielską cenzurę, przygotowywano na zlecenie wielkich kompanii, takich jak Microsoft-Disney, Coke-Boeing, IG Farben. Morhaim nigdy nie mógł pojąć, dlaczego nie mogły one zrezygnować choć z części pokrywających się chwytów i zredukować obowiązujących norm. Niektóre z tych obrazków były nachalnie trójwymiarowe i odstawały od ściany, chociaż nie dopracowano ich pod względem technicznym i miały tendencję do rozpadania się przy krawędziach na piksele, świetliste sześcianiki. Były też inne — jeszcze bardziej perfidne — skierowane do każdego indywidualnie; wołały po imieniu Morhaima albo jego syna Bobby’ego.
Pozwolił oczom śledzić akcję. Skanery siatkówkowe rejestrowały każde zamknięcie oczu albo skierowanie wzroku ponad obraz, a chwil nieuwagi nie zaliczano do limitu reklam. Nareszcie bombardowanie światłem i hałasy ustały. Kiedy Morhaim sprawdził czas, okazało się, że odwalił największą część swych obowiązków konsumenckich w ciągu pół godziny — całkiem niezły wynik pod każdym względem, nawet jeśli miało się potem sadzone jajka zamiast oczu. I cały czas kołatała mu się po głowie Sprawa. — Wracamy do roboty, Aniołku — rzekł zacierając ręce. Wirtualne ściany rozpłynęły się, nawet ta ze zwierciadłem Kopciuszka, i Morhaim wisiał teraz nad mostem Tower.
Kiedy udowodniono, przynajmniej w sensie prawnym, że wirusy są żywymi, myślącymi istotami, uchwaliliście dla nich amnestię.
Pozamykano wszystkie wytwórnie środków przeciwwirusowych; nawet programy wykrywające wirusy uznano za nielegalne. I to właśnie jednostka Roba Morhaima w CID[2] przejęła ściganie osób naruszających owe prawa.
Ale przypuszcza się, że ten interes ma dwie strony: Robiny Dobre-Druhy, najbardziej podobne do człowieka produkty ewolucji wirusów, mają sprawować kontrolę nad swymi młodszymi niesfornymi towarzyszami.
Przeważnie nie robią nic innego…
Być może.
Ale teraz sprawy wymykają się trochę spod kontroli, jak zauważyła większość z was. Zdaniem wielu komentatorów dzieje się tak dlatego, że stoimy u progu Cyfrowego Tysiąclecia — roku 2048, czyli w systemie dwójkowym — 100000000000. Po zmianie daty trzeba będzie dodać do roku 2047, czyli 11111111111, całą dodatkową cyfrę. Uliczne plotki zapowiadają takie kłopoty z zapamiętywaniem dat, że katastrofa, jaką przeżyliśmy z podobnego powodu w roku 2000, to przy nich po prostu pestka.
Może macie rację. Może występne wirusy albo bliskość Cyfrowego Milenium rzeczywiście są zalążkiem wszystkich waszych niepowodzeń.
A może nie.
…I oto Morhaim znajdował się na povie, dokładnie nad miejscem zbrodni, dwa dni wcześniej, czyli w środę 13 czerwca 2045, o dziesiątej pięćdziesiąt trzy, pięć minut przed zdarzeniem. Słońce stało wysoko, wybielone niebo bez śladu ozonu ociekało blaskiem, a bliźniacze wieże mostu Tower lśniły jak zamek z bajki. Trochę dalej widać było najnowszy londyński most w kształcie aż nazbyt dobrze znajomego wielkiego „M” w firmowym żółtym kolorze. Konstrukcja owa kłuła w oczy tradycjonalistów, ale łondyńczycy traktowali ją jako bezbolesne zaliczenie części przydziału reklam. Widok był interpretowany neutralnie — pewnie przez jakąś bezdźwiękową kamerę, prymitywny imager o wrażliwości karalucha…
Właśnie opuszczono skrzydła mostu. Morhaim spoglądał na barwną wstążkę przechodniów i inteligentnych tramwajów, sunących zawiłymi szlakami przez Tamizę. Ludzie gapili się w górę, na wielkie aerostaty wydmuchujące nad Londynem ozon, albo w dół na to, co zostało z Tamizy (niemrawa, starannie wyregulowana strużka o szerokości jednej czwartej dawnej rzeki). Wśród nich znajdowała się czterdziestotrzyletnia Cecilia Desargues, założycielka i dyrektor firmy Szklana Ziemia, która szła na spotkanie ze śmiercią.
Obiekt wkracza na most. Od strony południowej.
— Popatrzmy.
Przechodnie zastygli w miejscu. Pov, jak pikujący ptak, zjechał do poziomu oczu dorosłego człowieka i Morhaim znalazł się w tłumie.
Ludzie… Istnienia znieruchomiałe w słońcu jak kłęby dymu na fotografii: rodzina grubych Nigeryjczyków, gromadka azjatyckich biznes-women — Koreanek czy Tajek — na tle ewidentnie brytyjskich twarzy, w których często dawało się zauważyć ową dziwną mieszaninę cech azjatyckich z typowo anglosaskimi — dość charakterystyczną u dzisiejszych londyńczyków. I oczywiście żadnych przybyszów z Europy — odkąd Francja zamknęła tunel po wybuchu zarazy prionowej — ani Amerykanów wystraszonych działalnością Frontu Wyzwolenia Wessex. Wszyscy przechodnie mieli na głowach przeciwsłoneczne kapelusze i ekraniki od Aniołów — przeważnie udekorowane znakami firmowymi; cóż, każdy starał się możliwie bezboleśnie zaliczyć swoje sto tysięcy ramek — dzienną normę reklam.
Ale i tak było pustawo w porównaniu z tłumami, jakie Morhaim pamiętał z czasów swojej młodości, większość turystów była w podeszłym wieku, zaledwie garstka w średnim — to pokolenie obserwuje świat z Pokojów, tak jak on sam. Oczywiście brakowało też dzieci. W obecnych czasach liczba młodych ludzi tak spadła, że nie ryzykowano wypuszczania na dwór drogocennego przychówku.
A jednak zauważył na moście grupę nastolatków. Wychylając się przez poręcz, patrzyli na to, co zostało z rzeki. Miał dziwne kłopoty z rozróżnieniem postaci — widział same kontury wokół zamazanych plam wirtualnych tatuaży.
1
Puk albo Robin Dobry-Druh — chochlik, postać ze Snu nocy letniej Szekspira w tłumaczeniu Władysława Tamawskiego
2
CID, Criminal Investigating Department — Urząd Śledczy do Spraw Kryminalnych