— Ubranie. Jak się w waszych czasach zdobywa ubranie? Podrapał się po głowie.
— Hm, podobno pieniądze dużo mogą pomóc. Nie są najważniejsze, rozumie się, ale w tym procesie to jeden z najważniejszych czynników. Nie miałbyś paru schowanych banknocików? Nie, musiałbyś być ukrytym torbaczem. Mogę ci pożyczyć forsy.
— No, to…
— Ale w końcu ile ubrań można w czasach inflacji kupić za dolara i dwadzieścia trzy centy? Powiedzmy sobie szczerze, ojczulku, nie za dużo. Wypłatę mam dopiero pojutrze. Poza tym, jeśli Ferguson uzna tę historyjkę za bezwartościową, to nie wcisnę tego na łamy mojego szmatławca. Przynieść ci któryś mój garnitur — też bez sensu.
— Dlaczego? — wielka ilość słów płynących z góry i zapachów z dołu wywierała na mnie bardzo przygnębiające wrażenie.
— Dlatego, że, po pierwsze, zanim bym wrócił, znaleźliby cię ci od czubków i zamienili w jakąś roślinkę swoimi prochami. Po drugie, jesteś trochę tęższy ode mnie i dużo, dużo niższy. Nie chcesz chyba ściągać na siebie uwagi na rojącej się od glin ulicy, a wierz mi, ojczulku, że w moim ubraniu to by ci się udało. Dodawszy jeszcze, że dzielni, ubrani na granatowo chłopcy mogą w każdej chwili wrócić i przeszukać ten zaułek… Ciężka sytuacja, ojczulku, oj, ciężka. Znaleźliśmy się w impasie.
— Nie rozumiem — parsknąłem zniecierpliwiony. — Gdyby podróżnik z przyszłości pojawił się w moich czasach, mógłbym z łatwością pomóc mu zaadoptować się do społeczeństwa. Taki drobiazg jak ubranie…
— Żaden drobiazg, żaden drobiazg. Byłeś świadkiem poruszenia wśród sił prawa i porządku. Hej! A ta ozdóbka w kształcie młotka, tam, na naszyjniku — to nie jest przypadkiem srebro?
Spojrzałem w dół, obracając z wysiłkiem głowę. Pokazywał na mój flirgelflip. Zdjąłem go i wręczyłem mu.
— Może to i było srebro, zanim go nie zrenukleidowali dla potrzeb flirglowania. Czemu pytasz, czy to ma jakąś specjalną wartość?
— Tyle srebra? Niech zdobędę Nagrodę Pulitzera, jeśli nie ma! Możesz mi to dać? Za to dostaniemy przynajmniej jedno używane ubranie i z pół płaszcza.
— Czemu nie, zawsze mogę złożyć zapotrzebowanie na nowy flirgelflip. A i tak do najważniejszego flirglowania używam tego dużego w Instytucie. Oczywiście, weź go.
Skinął mi głową i zamknął pokrywkę pojemnika. Słyszałem, jak odchodzi. Po dłuższym czasie, w którym zdążyłem wynaleźć kilka zadziwiająco barwnych określeń dotyczących Banderlinga, pokrywa uniosła się znowu i kilka części granatowego ubrania spadło mi na głowę.
— Ten złodziej w sklepie z używaną odzieżą dał mi tylko parę dolców za tę błyskotkę — rzucił Burns, gdy się ubierałem. — Więc musiałem się zdecydować na ubranie robocze. Hej, zapnij te guziki, zanim wyjdziesz. Nie, nie te. Tu zapnij. Och, sam ci zapnę.
Gdy już zostałem prawidłowo umieszczony w ubraniu, wylazłem z pojemnika i pozwoliłem reporterowi zawiązać buty na moich nie przyzwyczajonych do tego nogach. Buty to były te skórzane bandaże, które już widziałem.
Jeszcze dać mi do ręki siekierę, a zawstydzający obrazek byłby pełny. No, może nie siekierę. Ale coś takiego, jak strzelba albo kusza pasowałoby. Zwierzęce skóry i roślinne włókna wszędzie dotykały mojej skóry. Och!
Rozglądając się nerwowo, Burns poprowadził mnie pod ramię do nie wywietrzonej podziemnej sali. Tam wepchnął mnie do nadzwyczaj długiego i brzydkiego pojazdu — kolei podziemnej.
— Widzę, że tutaj, jak w całym waszym społeczeństwie, tylko najsilniejszy wygrywa — odezwałem się.
Burns chwycił mocniej czyjeś ramię, poruszył nogą, żeby wygodniej stanąć na czyimś bucie i spytał:
— Że co?
— Ci, którzy nie mają dość siły, żeby się tu wcisnąć, zmuszeni są pozostać na miejscu albo uciec się do innego, jeszcze bardziej prymitywnego środka transportu.
— No, ojczulku — gwizdnął z podziwem. — Zrobi się o tobie cudny artykulik. Tylko pamiętaj, żebyś tak mówił przy Fergusonie.
Po dłuższym czasie spędzonym wśród niewygód wyszliśmy z pociągu — niczym dwie wyplute pestki winogron — i przedarliśmy się na ulicę.
Poszedłem wraz z redaktorem do ozdobnego budynku, gdzie zatrzymaliśmy się przed dystyngowanym, starym dżentelmenem, który siedział w małym pomieszczeniu otulony w dostojne, filozoficzne milczenie.
— Jak się pan miewa, panie Ferguson — zacząłem natychmiast, bo byłem przyjemnie zaskoczony. — Szczęśliwy jestem, mogąc znaleźć w przełożonym pana Burnsa to samo intelektualne pokrewieństwo, które prawie…
— Zamknij się! — Burns szepnął mi gwałtownie do ucha. — Przez ciebie facet narobi w spodnie. Czwarte piętro, Carlo.
— O rany, panie Burns — rzekł Carlo, gdy pociągnął czarną dźwignię i pomieszczenie z całą naszą trójką ruszyło do góry — pan to przyprowadza tu dziwaków. Dziwaków co się zowie.
W redakcji gazety panowało niesamowite zamieszanie, w którym postępowa część ludzkości objawiająca skomplikowane przykłady neurozy przepychała się pomiędzy tonami papieru, biurkami i prymitywnymi maszynami do pisania. Joseph Burns posadził mnie na drewnianej ławeczce i po licznych rytualnych machnięciach ręką i krzyknięciu kilku zwrotów w rodzaju „siemasz tim, siemasz joe, cosychać tim” — zniknął w oszklonym biurze redaktora.
Po dłuższym czasie, gdy już dość miałem tej atmosfery spoconego szaleństwa, wyszedł wraz z małym mężczyzną w zarękawkach i z tikiem w lewym oku.
— To on? — spytał ten mały. — Aha. No, brzmi dobrze, nie mówię, że nie brzmi dobrze. Aha. Wie, że ma się trzymać tego numeru z przyszłością, choćby nie wiem jak próbowali go złamać, a jak się złamie, to nikt się nie może dowiedzieć, że mamy z tym coś wspólnego. Wie o tym, co? Wygląda w sam raz, dość stary, nawet przypomina takiego stukniętego profesorka. Całość wygląda nawet nieźle, Burns. Aha. Aha, aha.
— Poczekaj, aż go usłyszysz — wtrącił reporter. — Spytaj go o kolory, Ferguson!
— Nie jestem obznajomiony z możliwościami pryzmatycznymi — odparłem chłodno. — Ale z wielkim rozczarowaniem stwierdzam, że pierwsze indywidua z cywilizacji prymitywnej, które usłyszały zwięzłą opowieść o moim pochodzeniu, wciąż plotą idiotyczne bzdury…
Lewe oko małego zadrgało w niecierpliwym tiku.
— Zapamiętaj ten tekst. Albo zostaw to Burnsowi, on to zapisze. Słuchaj, Joey, mamy tu niezły interes. Aha. Jeszcze dwa dni do Mistrzostw Świata, a my nie mamy żadnego czerwonego tytułu. To może iść na całą stronę; jak rzuci jakimiś argumentami, to może i więcej. Ja się zajmę oprawą: komentarze facetów z uniwersytetu i z akademii nauk naokoło twojego tekstu. A na razie zabierz tego, jak mu tam…
— Terton — odezwałem się zrozpaczony. — Nazywam się, rzecz jasna…
— Terton. Aha. Zabierz tego Tertona do dobrego hotelu, znajdź mu odpowiednie ubranie i wyciągnij od niego tę historię. Odizoluj go do jutra rana, a wtedy już powinien być niezły dym wokół tej sprawy. Przyprowadź go, a ja załatwię grupę psychiatrów gotowych przysiąc, że to wariat i drugą grupę przysięgających ze łzami w oczach, że jest normalny i każde słowo to prawda. Zrób mu parę zdjęć, zanim wyjdziecie.
— Jasne, Ferguson. Kłopot tylko, że ten glina może go rozpoznać jako gościa, który pokazał się całkiem nago na ulicy. On utrzymuje, że w jego czasach nikt nie nosi ubrań. Na komisariacie go wylegitymują i momentalnie wsadzą do Bellevue.
— Daj mi pomyśleć — Ferguson przespacerował się wkoło, drapiąc się w głowę i mrugając lewym okiem. — No, to rozegramy to na ostro. Raz na zawsze. Aha, raz na zawsze. Dowiedz się, jaki ma zawód; znaczy się, jaki miał; to znaczy, jaki będzie miał — aha, a ja znajdę paru specjalistów z tej samej dziedziny i będą utrzymywać, że on mówi zupełnie jak oni, tylko tysiąc lat później…