Выбрать главу

— A do której z tych kategorii zaliczyłabyś doktora Morgana?

— Spotkałam go trzy, może cztery razy. Przeprowadziliśmy z nim wywiad zaraz po ukończeniu mostu. Charakternik. Robi wrażenie.

W ustach Maxine Duval to był prawdziwy komplement. Od ponad trzydziestu lat była gwiazdą w swojej profesji, zdobyła zapewne wszystko, co może zdobyć dziennikarz. Nagroda Pulitzera, nagroda Global Times’a, nagroda Davida Prosta — to były tylko niektóre. Niedawno wróciła do pracy po dwuletniej przerwie, kiedy to wcieliła się w postać Waltera Cronkite’a, profesora, specjalisty od elektronicznych mediów na uczelni w Columbii.

Upływające lata nieco złagodziły jej charakter, ale nie spowolniły myślenia. Przestała być zagorzałą szowinistką, wspominającą przy byle okazji, że „skoro kobiety najlepsze są w rodzeniu dzieci, do zapewne mężczyźni dostali od natury jakiś talent kompensujący braki biologiczne. Ale mnie to nie obchodzi”. Niemniej całkiem niedawno zbiła z tropu przewodniczącego na pewnej konferencji, stwierdzając nader głośnym scenicznym szeptem: „Do cholery, jestem dziennikarką, a nie dziennikarzem”.

Jej kobiecość nie budziła najmniejszych wątpliwości. Cztery razy zawierała związki małżeńskie, co przysporzyło jej sporo sławy, jako że zawsze dokonywała wyboru spośród tak zwanych REMów, czyli istot o zaprogramowanym genotypie. Niezależnie od płci, ludzie tacy byli zawsze młodzi i atletyczni, dzięki czemu kolejni mężowie Maxine bez trudu dotrzymywali jej kroku, nawet obciążeni dwudziestoma kilogramami wszelkiego sprzętu reporterskiego. Wszyscy czterej byli też nader męscy i przystojni. Krążył niegdyś żart, że Maxine Duval rozgląda się nie tyle za REMami, co za bykami (w celach wiadomych; poza tym w języku angielskim byka dzieli od REMa tylko jedna litera). Jednakże nie powtarzano tego dowcipu jako złośliwości, bowiem uwielbienie, którym otaczali Maxine jej najbardziej zagorzali konkurenci w zawodzie dziennikarza, było niemal równie silne, jak żywiona wobec sławy zawiść.

— Przykro mi z powodu tych wyścigów — powiedziałRajasin-ghe — ale zauważ proszę, że Marlin III i tak wygrał, chociaż bez ciebie. Zapewne sama przyznasz, że to jest ważniejsze. Zresztą, niech Morgan sam powie, o co chodzi.

Zwolnił przycisk z napisem PAUSE i projekcja ożyła.

— Nazywam się Vannevar Morgan. Jestem głównym inżynierem Terran Construction, Budownictwo Lądowe. Moim ostatnim projektem był Most Gibraltarski, ale teraz chciałbym porozmawiać o czymś znacznie ambitniejszym.

Rajasinghe spojrzał na gości. Zgodnie z przewidywaniami, Morgan już rozbudził ich ciekawość.

Gospodarz oparł się wygodnie w fotelu i poczekał aż inżynier wyłoży znany już, chociaż wciąż niewiarygodnie śmiały projekt. To dziwne, jak szybko przywyka się do trójwymiarowych projekcji i przestaje zauważać wszelkie uchybienia obrazu. Nawet fakt, że Morgan poruszał się, nie opuszczając jednego miejsca, i że perspektywa obrazu wnętrza za nim była mocno zakłócona, nie niweczył wrażenia realności jego postaci.

— Od dwustu lat mamy już erę podboju kosmosu. Przez połowę tego czasu nasza cywilizacja zdążyła uzależnić się od satelitów wiszących na orbicie Ziemi. Globalne sieci łączności, prognozowanie pogody i kontrola nad nią, sprawdzanie stanu zasobów wszelkich bogactw naturalnych, wszelkie usługi informatyczne… Gdyby cokolwiek stało się z systemem orbitalnym, z miejsca wrócilibyśmy do epoki komputera łupanego. Towarzyszące temu katastrofy, klęski i głód zniszczyłyby większość ludzkiej rasy.

Na dodatek mamy już samowystarczalne kolonie na Marsie, Merkurym i na Księżycu. Wydobywamy cenne surowce z aste — roidów, z wolna kiełkuje międzyplanetarny handel. Wprawdzie zajęło to nieco więcej czasu, niż sądzili najbardziej optymistycznie nastawieni futurolodzy, to jednak oczywistym już jest, że długotrwały tak zwany podbój przestworzy był tylko wstępem do podboju kosmosu.

Stanęliśmy jednak obecnie przed zasadniczym problemem. Przed czymś, co może przekreślić cały nasz program kosmiczny. Wprawdzie wysiłki pokoleń badaczy sprawiły, że rakieta jest obecnie najpewniejszym sposobem, by dostać się na orbitę…

(A co, zaproponuje rowery?, mruknął Sarath).

…to jednak takie pojazdy mają wiele zasadniczych wad. Co gorsza, rakietowe silniki mają dewastujący wpływ na środowisko. Pomimo licznych prób wytyczania korytarzy przystępu, hałas towarzyszący startom i lądowaniom zakłóca spokój milionom ludzi. Pozostające w górnych warstwach atmosfery produkty spalania paliwa rakietowego odpowiedzialne są za poważne i niebezpieczne zmiany klimatyczne. Wszyscy pamiętamy nagły wzrost zachorowań na raka skóry w latach dwudziestych, kiedy to warstwa ozonowa stała się niebezpiecznie cienka. I pamiętamy astronomiczne sumy wydane na jej odtworzenie.

Jeśli jednak sprawdzą się nasze prognozy i ruch orbitalny zwiększy się do końca stulecia, zaś ilość wysyłanych w górę ładunków wzrośnie o prawie pięćdziesiąt procent, to będzie musiało odbyć się to kosztem naszego życia. Możemy tego nie przeżyć. To zbyt wysoki koszt, ale specjaliści od silników rakietowych tym razem nam już nie pomogą. Zrobili wszystko, co było możliwe, maksymalnie udoskonalili swoje dzieła, a znane nam prawa fizyki nie dają im żadnej możliwości manewru.

Co zatem zostaje? Przez wieki ludzie marzyli o wynalezieniu napędu antygrawitacyjnego czy innego cudownego sposobu poruszania statków kosmicznych. Nadal nie trafiono na najmniejszy ślad, najmniejszą sugestię, że cokolwiek takiego jest możliwe. Niemniej w tej samej dekadzie, kiedy wystrzelono pierwszego satelitę, pewien rosyjski inżynier zaproponował system, który uczyniłby rakiety atmosferyczne niepotrzebnymi. Wiele lat musiało minąć, nim ktokolwiek potraktował pomysł Jurija Artsutanowa poważnie. Potrzeba było dwóch stuleci, aby pojawiła się możliwość zrealizowania jego wizji. Ilekroć Rajasinghe odtwarzał to nagranie, zawsze nachodziła go myśl, że dopiero teraz Morgan ożywał naprawdę. Łatwo było domyślić się powodu takiej zmiany tonu: inżynier wkraczał na własne poletko, gdzie nie musiał już polegać na ekspertyzach dokonanych przez fachowców z innych dziedzin. Mimo poważnych obaw i sporej rezerwy, Rajasinghe mimowolnie zaczynał podzielać entuzjazm Morgana. Takie stany zdarzały mu się w jesieni życia już nader rzadko.

— Wystarczy wyjść z domu w pogodną noc i spojrzeć w niebo — ciągnął Morgan — by ujrzeć powszednie cuda naszej epoki: gwiazdy, które nigdy nie wschodzą i nigdy nie zachodzą, a tylko tkwią w bezruchu w tym samym punkcie niebios. Już nasi ojcowie, a przed nimi nasi dziadowie, uznali za rzecz zwyczajną istnienie geostacjonarnych satelitów i stacji kosmicznych poruszających się nad równikiem z taką szybkością, by zawsze znajdować się powyżej tego samego punktu na Ziemi.

Artsutanow zadał sobie proste pytanie, aż trywialne w swej genialności. Na to samo mógł wpaść każdy średnio inteligentny człowiek. I niemal wszyscy gotowi byli odrzucić równie prostą odpowiedź jako absurdalną.

Jeśli prawa mechaniki niebieskiej sprawiają, że można zawiesić jakiś obiekt w tym samym punkcie nieba, to może dałoby się poprowadzić od tego obiektu kabel czy linę sięgającą powierzchni Ziemi i stworzyć w ten sposób wyciąg, windę łączącą Ziemię z kosmosem?

Teoria była spójna i nie miała słabych miejsc, jednakże realizacja zdawała się wręcz niemożliwa, tyle trudności technicznych piętrzyło się po drodze. Obliczenia jasno wykazywały, że nie istnieje materiał dość wytrzymały, najlepsza stal musiałaby popękać skutkiem własnej wagi, i to o wiele wcześniej, niż konstrukcja sięgnęłaby pułapu trzydziestu sześciu tysięcy kilometrów, czyli orbity synchronicznej.