Выбрать главу

— To dlatego tak pilnuje, by nikt nie zajrzał mu w karty! Mój szacunek dla niego rośnie z każdą chwilą. Teraz jednak trafił na przeszkodę, z którą nie potrafi się uporać. Odkrył to dopiero kilka dni temu i od tego czasu drepcze w miejscu.

— Niech zgadnę — powiedziała Maxine. — To dobry sposób, pozwala wyprzedzać pomysły innych. To jasne, czemu przybył właśnie tutaj. Ziemska stacja musi znajdować się na równiku, w przeciwnym razie wyciągi nie będą przebiegać pionowo i skończą tak, jak wieża w Pizie, która w końcu się zawaliła.

— Nie rozumiem… — mruknął profesor Sarath, machając żywo rękami. — Och, oczywiście…

Na chwilę zapadła cisza.

— Właśnie — podjęła Maxine. — Równik przebiega głównie przez oceany, zatem niewiele zostaje potencjalnych, stosownych miejsc. Taprobane to, rzecz jasna, jedno z takich miejsc. Wprawdzie nie rozumiem, w czym lepsze jest od Afryki czy Ameryki Południowej. A może Morgan i tutaj coś ukrywa?

— Jak zwykle, droga Maxine, pozostaje mi tylko podziwiać twą umiejętność dedukcji. Jesteś na dobrym tropie, ale dalej sama już nie pójdziesz. Wprawdzie Morgan robił co mógł, aby wyjaśnić mi wszystkie złożoności problemu, ale niewiele zrozumiałem ponad to, że Afryka i Ameryka Południowa odpadają w przedbiegach, a to za sprawą niestabilności pola grawitacyjnego w tamtych okolicach. Pozostaje Taprobane, a dokładnie jedno tylko miejsce na wyspie. I tutaj zaczyna się twoja rola, Paul.

— Mamada — jęknął profesor, za sprawą wielkiego wzruszenia bezwiednie przechodząc na miejscowy język.

— Tak. Ku swemu wielkiemu zdumieniu doktor Morgan odkrył, że jedyne możliwe miejsce zajął już wcześniej ktoś inny. Chciał mojej rady, jak spokojnie wysiedlić stamtąd pewnego twojego dobrego kumpla imieniem Budda.

— Kogo? — zdumiała się Maxine.

— Czcigodnego Anandatissę Bodhidharmę Mahanayakego Thero, beneficjenta świątyni Sri Kanda — odparł profesor głosem tak monotonnym, jakby recytował litanię. — O to chodzi…

Na chwilę znów zapadła cisza, aż w końcu na twarzy Paula Saratha, profesora-emeryta Wydziału Archeologii Uniwersytetu Taprobane, pojawił się przebiegły uśmieszek.

— Zawsze byłem ciekaw — powiedział z rozmarzeniem — co się stanie, gdy niepowstrzymana siła natrafi na nieusuwalny obiekt.

11. Milcząca księżniczka

Gdy goście wyszli, wciąż zamyślony Rajasinghe zmienił polaryzację szyb w oknach i pogrążył się w podziwianiu drzew wokół domu i skalnych ścian Yakkagali. Nie drgnął nawet, gdy równo z wybiciem czwartej przyniesiono mu popołudniową herbatę.

— Rani — powiedział, wyrwany z zamyślenia — poproś Dravindrę, niech przygotuje moje ciężkie buty. O ile je znajdzie. Wybieram się na skałę.

Rani udała, że gotowa jest upuścić tacę ze zdumienia.

— Aiyo, Mahathaya! — zaczęła zawodzić, jakby gospodarz wybierał się na wojnę. — To znak szaleństwa! Proszę przypomnieć sobie, co mówił doktor McPherson…

— To zwykły szarlatan. I jeszcze Szkot na dokładkę. Zawsze czyta mój kardiogram od niewłaściwego końca. Zresztą, kochana, po cóż mi żyć, gdy ty i Dravindra mnie opuścicie?

Był to żart, ale nie do końca. Zaraz też zawstydził się własnych samolubnych słów, bowiem Rani odczytała rzecz dość poważnie i w jej oczach pojawiły się łzy.

Odwróciła się, by je ukryć, i powiedziała po angielsku:

— Zaproponowałam, że zostanę, przynajmniej przez pierwszy rok Dravindry…

— Wiem, ale to byłoby za wiele. O ile Berkeley nie zmieniło się od czasów, kiedy ja tam byłem, to będzie cię potrzebować. (Wszelako nie bardziej niż ja, chociaż inaczej, mruknął pod nosem i uśmiechnął się do siebie). A ty, niezależnie od tego czy zrobisz dyplom, czy nie, nie możesz zostać jedynie żoną rektora. Rani uśmiechnęła się.

— Nie jestem pewna, czy miałabym na to ochotę, biorąc pod uwagę przypadki, które zdarzyło mi się widzieć. — Przeszła na język Taprobane. — Oczywiście nie mówił pan poważnie?

— Całkiem poważnie. Nie wybieram się, oczywista, na sam szczyt, a tylko do fresków. Od pięciu lat już tam nie byłem. Jeśli będę wciąż zwlekał… — Nie musiał kończyć zdania.

Przez chwilę Rani przyglądała mu się w milczeniu, po czym uznała, że żadne przekonywanie nie ma sensu.

— Powiem Dravindrze. I poszukam Jayę. To na wypadek, gdyby trzeba było pana znosić.

— Niech będzie. Chociaż jestem pewien, że sam Dravindra też by wystarczył.

Rani uśmiechnęła się, po części z dumą, po części z zadowoleniem. Ta para, pomyślał gospodarz, to najszczęśliwszy możliwy los na loterii. Miał nadzieję, że te dwa lata służby społecznej upływały im równie miło, jak jemu. W obecnych czasach luksus posiadania osobistej służby był dostępny tylko ludziom uznawanym za naprawdę zasłużonych. Zresztą, Rajasinghe nie słyszał też o nikim innym, kto miałby na własność choć jedno drzewo.

By oszczędzać siły, przez Ogrody Rozkoszy przejechał małym pojazdem na baterie słoneczne. Dravindra i Jaya woleli przechadzkę, twierdzili, że tak będzie szybciej (i mieli rację, ale szli na skróty). Wspinał się nader powoli, robiąc częste przerwy dla nabrania oddechu, aż dotarł do długiego korytarza niższej galerii, gdzie Lustrzany Mur biegł przy samej skale.

Obserwowana przez ciekawych wszystkiego turystów, młoda archeolożka z jednego z krajów afrykańskich poszukiwała na ścianie inskrypcji. Pomagała sobie przy tym potężnym reflektorkiem. Rajasinghe miał ochotę powiedzieć jej, iż szansa na odkrycie czegokolwiek nowego bliska jest zeru. Paul Sarath dwadzieścia lat badał każdy milimetr kwadratowy skały, a wyniki opublikował w trzytomowym dziele Yakkagala Graffiti, pracy monumentalnej i niezastąpionej, nikt inny bowiem nie miał szans na podobną biegłość w odczytywaniu archaicznych inskrypcji w języku Taprobane. Obaj byli wtedy młodzi, gdy Paul zaczynał swoją pracę. Rajasinghe pamiętał dobrze, jak ówczesny asystent archeologii stał niemal w tym samym miejscu, odcyfrowując prawie nieczytelne znaki na żółtym tynku, i jak tłumaczył na współczesną mowę wiersze skierowane niegdyś do piękności wymalowanych na skale powyżej. Nawet po upływie stuleci czuło się, że wiersze te wypływały z potrzeby serca:

Jestem Tissa, kapitan straży, pięćdziesiąt mil przeszedłem, by ujrzeć ich oblicza one zaś milczą, słowa mi skąpią. Jak to tak? Możesz tu zostać i na tysiąc lat, jak ten zając, co go bogowie wymalowali na twarzy Księżyca. One będą nieme. Ja ci to mówię, ja kapłan Mahinda z vihary w mieście Tuparama.

Ten dawny duchowny po części miał rację, po części niezupełnie. Damy ze skały przetrwały już czas dwukrotnie dłuższy niż podany przez kapłana, chociaż wkoło nich nastała era cudów, o których tamten nie mógł nawet marzyć. Ale jak niewiele tych dam zostało! Niektóre zapiski wspominały o „pięciuset złotoskórych pięknościach”. Nawet biorąc pod uwagę poetycką przesadę, jasnym było, że ledwo jedna dziesiąta malowideł umknęła zagłady z rąk małych duchem ludzi i za sprawą deszczu. Jednak ta dwudziestka, która ocalała, była już bezpieczna. Ich urodę zapisano i powielono na niezliczonych taśmach, w niezliczonych kryształach banków pamięci.

Przetrwały też pewnego skrybę, który samemu pozostając bezimiennym, napisał:

Kazałem drogi oczyścić, tak aby pielgrzymi dojść mogli do piękności stojących na zboczu góry. Jestem Królem.