Na dodatek miejscowy kierowca zasypał z miejsca Morgana potokiem mowy. Wprawdzie konwersacja była raczej jednostronna, ale i tak nie milkła, zupełnie jakby gadule zależało na błyskawicznym sporządzeniu możliwie pełnego opisu profilu osobowości pasażera. Wszystko to czynił z taką ilością dobrych chęci i tak serdecznie, że trudno było uznać rzecz za obrazę, Morgan jednak wolałby podróżować w ciszy.
Drugim jego życzeniem było, aby kierowca zwracał większą uwagę na liczne zakręty szosy, którą podążali w niemal zupełnej ciemności. Może zresztą to dobrze, że wciąż panowała noc, przynajmniej nie było widać wszystkich tych urwisk i przepaści, które mijali u stóp góry. Sama droga była wielkim osiągnięciem inżynierii, dziewiętnastowiecznej wprawdzie, ale zawsze. Zbudowano ją pod koniec epoki kolonialnej, w okresie ostatnich kampanii staczanych z dumnymi mieszkańcami gór w głębi wyspy. Nigdy nie przebudowano jej na szlak z automatycznym prowadzeniem pojazdów i chwilami Morgan zastanawiał się, czy nie jest to jego ostatnia droga. Nagle zapomniał o wszystkich lękach, zapomniał nawet o niewyspaniu.
— Jest! — krzyknął kierowca z dumą, gdy wóz wyjechał zza osłony wzgórza.
Sri Kanda była wciąż niewidoczna, na niebie nie malował się jeszcze najmniejszy nawet zwiastun świtu, ale jej obecność zdradzała wąska wstążka światła wijąca się zygzakami na tle gwiazd. Morgan wiedział, że to lampy, które od dwustu lat wskazują pielgrzymom drogę po najdłuższych schodach świata, jednak w tej niesamowitej atmosferze całość wyglądała bajecznie. Na stulecia przed jego narodzinami ludzie podjęli tu inspirowane niepojętymi dla jego umysłu ideami filozofów dzieło, które Morgan właśnie miał dokończyć. To oni, całkiem dosłownie, wykuli w skale pierwsze stopnie szlaku do gwiazd.
Senność przeszła Morganowi, gdy obserwował coraz bliższe pasmo świateł zmieniających się z wolna w niezliczone, migające perełki. Góra też stała się widoczna pod postacią trójkątnego cienia, zasłaniającego połowę nieba. Wjej milczącej, zadumanej obecności wyczuwało się coś złowrogiego. Morgan pomyślał przez chwilę, że oto bogowie dowiedzieli się już o jego misji i zbierają siły, by stawić mu czoło.
Kres tym mrocznym rozmyślaniom położyło dotarcie do stacji wyciągu, gdzie mimo wczesnej pory — była dopiero piąta — zgromadziła się już w małej poczekalni przynajmniej setka ludzi. Nieco zdumiony Morgan zamówił kawę dla siebie i dla swego gadatliwego kierowcy. Ten ostatni, ku sporej uldze inżyniera, nie wykazywał zainteresowania podróżą na górę. „Byliśmy tam już ze dwadzieścia razy — powiedział znudzonym głosem. — Prześpię się w samochodzie do pana powrotu”.
Morgan kupił bilet, dokonał kilku szybkich obliczeń i uznał, że uda mu się wjechać na górę z trzecią lub czwartą grupą pasażerów. Pogratulował sobie, że skorzystał z rady Saratha i wziął ze sobą podgrzewaną pelerynę. Już na wysokości dwóch tysięcy metrów było dość zimno, a na szczycie, trzy kilometry w górze, musiał panować mróz. Posuwając się z wolna w sennej kolejce gości Morgan zauważył ze zdumieniem, że tylko on, jako jedyny, nie dźwiga kamery. Gdzie podziali się prawdziwi pielgrzymi? Potem przypomniał sobie. Oni tutaj nie przychodzili. Nie uznawali łatwej drogi do nieba, do nirwany czy tego czegoś, w co wierzyli. Oni wchodzili na szczyt pieszo, bez pomocy maszyn. Ciekawa doktryna i nie pozbawiona sensu. Czasem jednak nic nie zastąpi maszyny.
W końcu zajął miejsce w wagoniku, który ruszył przy wtórze niepokojącego trzeszczenia kabli wyciągu. Morganowi znów przyszło do głowy pewne skojarzenie — wyciąg, który planował, będzie unosił ciężary dziesięć tysięcy razy większe niż to prymitywne urządzenie wywodzące się pewnie jeszcze z dwudziestego stulecia, a przecież zasada działania jednego i drugiego miała być w gruncie rzeczy identyczna.
Za oknami rozkołysanego wagonika trwała niezmącona ciemność, aż w pole widzenia wpłynęły oświetlone schody, zupełnie puste, jakby nikt nie szedł w ślady tych niezliczonych milionów, które przez minione trzy tysiące lat wspinały się na górę. Morgan pojął wszakże, że spieszeni amatorzy podziwiania wschodu słońca dawno minęli dolne partie stoku i są już zapewne blisko wierzchołka.
Na poziomie czterech kilometrów trzeba było opuścić wagonik i przejść kawałek do stacji następnego odcinka wyciągu. Morgan pogratulował sobie posiadania peleryny i ciasno otulił się metalizowaną tkaniną. Panował tu lekki mróz, powietrze było rozrzedzone i inżynier nie zdumiał się wcale, widząc ustawione na widoku w małej stacyjce aparaty tlenowe.
Dopiero teraz, blisko celu drogi, dały się zauważyć pierwsze oznaki nadchodzącego dnia. Gwiazdy na wschodzie nie straciły jeszcze nic ze swego blasku, podobnie jak i lśniąca ponad horyzontem Wenus, jednak cienkie, wysoko zawieszone chmury zaczynały z wolna nabierać kolorów. Morgan spojrzał na zegarek, zaniepokojony czy się nie spóźni, ale nie, do wschodu słońca zostało jeszcze pół godziny.
Jeden z pasażerów wskazał nagle na widoczne gdzieniegdzie w dole zygzaki wijących się po coraz bardziej stromym zboczu schodów. Nie były już puste; z senną powolnością kroczyły po nich tuziny mężczyzn i kobiet. Z każdą chwilą pojawiało się coraz więcej ludzi, zmęczonych wyraźnie do kresu sił. Od ilu to godzin, zastanowił się Morgan, pokonują tak stopień za stopniem? Bez wątpienia musieli iść całą noc, a pewnie i dłużej, szczególnie że większość pielgrzymów miała już swoje lata i wątpliwe, by zdołali odbyć taką wspinaczkę w jeden dzień. Inżynier nie mógł wyjść ze zdumienia, że aż tylu ludzi wciąż hołdowało dawnej wierze.
Chwilę później ujrzał pierwszego mnicha, wysoką postać w szafranowej szacie kroczącą z regularnością metronomu wprost przed siebie, bez choćby jednego spojrzenia na boki czy do góry, na przemieszczający się nad ogoloną głową kapłana wagonik kolejki. Człowiek ten zdawał się być również nieczuły na siły przyrody, bowiem mimo mrozu prawą rękę i ramię miał nagie.
Kolejka linowa zwolniła, zbiżając się do stacji, aż zatrzymała się i wypuściła lekko otępiałych pasażerów, by ruszyć w drogę powrotną. Morgan dołączył do tłumu dwustu lub trzystu osób stłoczonych w małym amfiteatrze wyciętym w zachodniej ścianie góry. Wszyscy wpatrywali się w ciemność, chociaż na razie widać tam było jedynie wstęgę świateł znikającą daleko w dole. Trochę spóźnionych wspinaczy dobywało z siebie ostatnie siły, mocą wiary przezwyciężając nadludzkie znużenie.
Morgan zerknął ponownie na zegarek: jeszcze dziesięć minut. Nigdy dotąd nie znalazł się w tak wielkiej gromadzie milczących ludzi. Unoszący wysoko kamery turyści oraz pielgrzymi zastygli w tym samym oczekiwaniu i nadziei. Pogoda była wspaniała i już niedługo wszyscy mieli się przekonać, czy warto było odbyć taką wędrówkę.
Nagle rozległo się ciche pobrzękiwanie dzwonków; dochodziło z niewidocznej wciąż świątyni, położonej sto metrów wyżej. W tej samej chwili zgasły światła na zboczu góry. Teraz wszyscy stojący plecami do wyłaniającego się z ukrycia słońca widzowie dostrzec mogli pierwsze zwiastuny dnia malujące się na płynących w dole chmurach, wszelki inny blask zasłaniała olbrzymia masa góry.
Z sekundy na sekundę coraz jaśniej się robiło po obu stronach cienia rzucanego przez Sri Kandę. Słońce pokonywało ostatnie opory nocy. W cierpliwie oczekującym tłumie rozległ się szmer podziwu. Przez chwilę nie działo się nic więcej, potem nagle ujrzeli wyraźnie zarysowany, idealnie symetryczny cień góry, ciemnoniebieski trójkąt sięgający do połowy wyspy Taprobane. Góra nie zapomniała o swoich czcicielach, rzucając słynny cień na pokrywę chmur — symbol, który każdy z pielgrzymów mógł interpretować wedle własnego życzenia.