Morgan nie zdołał ukryć rozczarowania, ale ostatecznie wzruszył ramionami z rezygnacją.
— Cóż, mam wiele pracy, ale rozumiem, że hotel dysponuje standardowym wyposażeniem, a przynajmniej funkcjonującym w sieci terminalem.
Rajasinghe roześmiał się.
— Nie sądzę, by mieli tam cokolwiek więcej ponad wynalazek telefonu. Jednak chciałbym panu coś zaproponować. Za pół godziny wybieram się z grupką przyjaciół na szczyt skały, by podziwiać przedstawienie typu sonet-lumiere. Panu też jestem skłonny je polecić. Proszę się z nami zabrać.
Morgan wyraźnie zawahał się i zacząć szukać uprzejmej wymówki.
— To bardzo miło z pana strony, ale muszę skontaktować się z moim biurem…
— Może pan skorzystać z mojego komputera. Zapewniam, że widowisko pana zachwyci, a potrwa tylko godzinę. Och, zapomniałbym, że nie chce pan ujawniać swojej obecności na wyspie… Przedstawię pana jako doktora Smitha z Uniwersytetu Tasmanii. Pewien jestem, że moi przyjaciele pana nie rozpoznają. Rajasinghe nie miał w żadnym przypadku zamiaru urazić Morgana, ale ten najwyraźniej lekko się zirytował. W gospodarzu obudził się momentalnie duch byłego dyplomaty, który zapisał taką a nie inną reakcję gościa w pamięci. Kto wie, co jeszcze może się przydać?
— Z pewnością mnie nie rozpoznają — odparł Morgan, a Rajasinghe uchwycił gorzką nutę pobrzmiewającą w jego głosie. — Niech będzie doktor Smith. Muszę tylko skorzystać z pańskiego terminalu.
Ciekawe, chociaż najpewniej bez większego znaczenia, pomyślał Rajasinghe, prowadząc gościa do wnętrza willi i wysnuwając wstępną hipotezę na temat Morgana: to człowiek sfrustrowany, może nawet nieszczęśliwy. Czemu? Trudno powiedzieć, bowiem jest jednym z najlepszych w swej profesji. Czegóż jeszcze może pragnąć? Istniała jedna oczywista odpowiedź; Rajasinghe dobrze znał te symptomy… Chociaż w jego własnym przypadku sprawa już dawno się wypaliła.
— Sława to ostroga, przypomniał sobie w myślach. Jak to szło dalej? To ostatnia słabość szlachetnego umysłu… By zbierać zaszczyty i pracowicie spędzać dni…
Tak, to by wyjaśniało owo wrażenie dyskomfortu wychwycone przez wyczulone zmysły Rajasingha, który przypomniał sobie most rozpięty niczym łuk tęczy między Europą a Afryką. Niemal zawsze zwano go po prostu mostem, rzadziej Mostem Gibraltarskim, ale nigdy Mostem Morgana.
Tak, pomyślał Rajasinghe, jeśli szuka pan sławy, panie Morgan, tutaj jej pan nie znajdzie. Ale jeśli tak, to po jakie licho właściwie przybył pan na niewielką cichą wyspę Taprobane?
3. Fontanny
Przez wiele dni słonie i niewolnicy trudzili się pod palącymi promieniami słońca, wnosząc na szczyt klifu niezliczone wiadra pełne wody.
— Czy już? — pytał nieustannie król.
— Jeszcze nie, Wasza Wysokość — odpowiadał zarządzający robotami mistrz. — Zbiornik nie jest jeszcze pełen. Ale może już jutro…
W końcu przyszło to właściwe jutro i cały dwór zebrał się w Ogrodach Rozkoszy, pod baldachimami z jasno farbowanego płótna. Sam król zażywał ochłody w podmuchach wielkich wachlarzy obsługiwanych przez ochotników, którzy uzyskali ten ryzykowny przywilej dzięki łapówkom wręczanym szambelanowi. Takie machanie wachlarzem mogło równie dobrze przywieść do majątku, jak i do śmierci.
Jednak teraz wszystkie oczy wpatrywały się w Skałę Demona i drobne postaci poruszające się na wierzchołku. Załopotała flaga, w dole odpowiedziało jej krótkie granie rogu. Robotnicy u szczytu urwiska zaczęli manipulować gwałtownie jakimiś lewarami, ciągnąć jakieś liny… Jednak przez dłuższą chwilę nic się nie działo.
Król zmarszczył brwi i cały dwór zadrżał. Nawet wachlarze zamarły na chwilę, po czym ruszyły szybciej, jakby machającym wróciła pamięć o tym, co grozi za niedbałe wykonywanie tego zadania. Potem robotnicy u stóp Yakkagali krzyknęli rozgłoś — nie, a był to krzyk radości i triumfu, który niósł się coraz bliżej, podejmowany przez kolejnych ludzi zgromadzonych na obsadzonych kwiatami ścieżkach. Po chwili dołączył doń jeszcze jeden dźwięk, nie tak głośny, jednak bardziej natarczywy. Odgłos uwolnionych wreszcie, niepowstrzymanych sił natury.
Jak za sprawą magii, jedna po drugiej, z ziemi trysnęły ku bezchmurnemu niebu kolumny wody. Każda czterokrotnie przewyższała wzrost dorosłego człowieka, każda rozkwitała na końcu, siejąc tęczową kurzawę. Promienie słońca zabarwiały wodne słupy kolorami, a wodna mgiełka dodawała urokliwości całej scenie. Nigdy jeszcze w historii Taprobane nie dane było ludzkim oczom oglądać takiego cudu.
Król uśmiechnął się i dwór poważył się wreszcie znów zaczerpnąć powietrza. Tym razem zakopane w ziemi rury wytrzymały ciśnienie i nie rozpękły się pod naporem wody. W odróżnieniu od swych pechowych poprzedników, obecni budowniczowie mieli szansę dożyć sędziwego wieku, jak wszyscy pozostający w służbie Kalidasy.
Słupy wody były coraz niższe, gasły równie nieuchronnie jak promienie zachodzącego słońca. Nie wyrastały już powyżej ludzkiej głowy, zbiorniki musiały być niemal puste. Król jednak nie krył zadowolenia. Uniósł dłoń i fontanny opadły, by raz jeszcze trysnąć żywiej, jakby z szacunku dla majestatu tronu, po czym cicho usnęły. Powierzchnie stawów marszczyły się przez kilka chwil, aż zamarły w końcu i poczęły znów gładko odbijać obraz prawiecznej skały.
— Robotnicy dobrze się sprawili — powiedział Kalidasa. — Obdarować ich wolnością.
Oczywiście nikt nigdy nie zrozumie, jak dobrze się sprawili, bowiem współcześni nie potrafili docenić wizji osamotnionego króla-artysty. Podziwiając pieczołowicie utrzymane ogrody otaczające Yakkagalę, król przeżywał najpiękniejsze chwile swego życia.
Udało mu się stworzyć u stóp skały prawdziwy raj. Teraz pozostało jedynie przemienić jej wierzchołek w boskie niebo.
4. Skała Demona
Starannie zaplanowane widowisko typu światło i dźwięk robiło niezmiennie na Rajasinghu silne wrażenie, chociaż widział je już z tuzin razy i znał na pamięć wszystkie punkty programu. Każdy, kto przybywał aby ujrzeć skałę, musiał wziąć udział także i w przedstawieniu, chociaż krytycy w rodzaju profesora Saratha zwykli sarkać, że to tylko uproszczony na użytek turystów esktrakt historii. Jednak nawet taka namiastka była lepsza niż brak jakiejkolwiek informacji, szczególnie że środowisko, które reprezentował Sarath, wciąż nie mogło dojść do porozumienia, jaka właściwie była precyzyjna chronologia wszystkich tych zdarzeń sprzed dwóch tysięcy lat.
Niewielki amfiteatr na dwieście miejsc otwierał się na zachodnią ścianę Yakkagali, przy czym siedziska zostały tak rozplanowane, by wszyscy mogli w jednakim stopniu podziwiać laserowe przedstawienie. Niezależnie od pory roku zaczynało się zawsze o dziewiętnastej, kiedy ostatnie promienie równikowego słońca znikały z nieboskłonu.
Skała ginęła już w mroku, trwając jedynie jako czarny zarys na tle bladych jeszcze gwiazd. Nagle gdzieś z ciemności dobiegł przytłumiony i powolny rytm bębnów i spokojny, stonowany głos:
Oto opowieść o królu, który zamordował swego ojca i zginął z ręki brata. Oto fragment krwawej historii rodzaju ludzkiego, w sumie nic szczególnego, nic nowego. Jednak ten właśnie król zostawił po sobie niezwykły pomnik, jak i legendę, która przetrwała stulecia…
Rajasinghe zerknął na Vannevara Morgana, który siedział w mroku po jego prawej stronie. Chociaż dojrzał tylko profil gościa, poznał, że inżynier poddał się nastrojowi. Po lewej miał dwóch innych gości, starych przyjaciół z czasów kariery dyplomatycznej, równie pochłoniętych. Zgodnie z przewidywaniami nie rozpoznali „pana Smitha”, a jeśli nawet, to uprzejmie zgodzili się podtrzymać fikcję.