Nazywał się Kalidasa i urodził się w sto lat po Chrystusie. Działo się to w Ranapurze, Złotym Mieście, przez wieki stolicy królów Taprobane. Od początku cień legł na jego narodzinach…
Muzyka nabrała mocy, do bębnów dołączyły flety i gitary. Hipnotyczna melodia płynęła przez noc. Na skalnej ścianie zapłonął świetlisty punkt, który nagle rozwinął się, niby magiczne okno w czas miniony, ukazując obraz bardziej żywy i kolorowy niż sama rzeczywistość.
Idealne wyczucie dramaturgii, pomyślał Morgan, i w jednej chwili odrzucił wszystkie wahania, czy dobrze zrobił pozwalając, by chęć zażycia odrobiny rozrywki wygrała z obowiązkami. Patrzył na radość króla Paravany, gdy ulubiona konkubina pokazała mu pierworodnego syna, i zrozumiał jego smutek i rozterkę, kiedy ledwie dwadzieścia cztery godziny później królowa zrodziła prawowitego dziedzica. Chociaż Kalidasa pierwszy przybył na świat, to nie miał zostać następcą tronu, co legło u podstaw późniejszej tragedii.
Wszelako we wczesnym dzieciństwie obaj chłopcy byli najlepszymi przyjaciółmi. Kalidasa i Malgara rośli razem nieświadomi tego, że w gruncie rzeczy są rywalami, i nic nie wiedzieli o kłębiących się wkoło ich osób intrygach. Pierwsza niesnaska nie miała nic wspólnego z fatum urodzenia, wynikła z ofiarowanego w dobrej wierze, niewinnego prezentu.
Na dwór króla Paravany napływały wówczas dary z całego świata: jedwab z Chin, złoto z Hindustanu, lśniące zbroje z cesarskiego Rzymu. Pewnego dnia przywędrował do miasta prosty myśliwy z dżungli i przyniósł coś, czym miał nadzieję ucieszyć rodzinę królewską…
Wszędzie wokół Morgana rozległy się mimowolne ochy i achy. Chociaż sam inżynier nie był nigdy miłośnikiem żadnej zwierzyny, to musiał przyznać, że drobna i śnieżnobiała postać małpki, która umościła się ufnie w objęciach młodego księcia Kalidasy, robiła wrażenie. Z pomarszczonej twarzyczki dwoje wielkich oczu patrzyło poprzez stulecia — i poprzez tę tajemniczą, ale pokonywałną w znacznej mierze przestrzeń oddzielającą ludzi od zwierząt.
Wedle Kronik nigdy dotąd nie widziano jeszcze podobnego zjawiska. Jej sierść była biała jak mleko, a oczy czerwone jak rubiny. Niektórzy poczytali to za dobry znak, inni za zły omen, bowiem biel jest kolorem śmierci i żałoby. Niestety, właśnie obawy tych drugich okazały się słuszne.
Książę Kalidasa pokochał swego ulubieńca i nazwał go Hanuman od imienia dzielnego małpiego boga opisywanego w Ramayanie. Królewski złotnik zbudował mały złoty wózek, w którym Hanumah bywał obwożony po całym dworze, ku wielkiej zresztą uciesze wszystkich widzów.
Hanuman też na swój sposób pokochał Kalidasę i tylko jemu pozwalał się brać na ręce. Szczególnie zazdrosny zaś było księcia Malgarę, zupełnie jakby wyczuwał w nim przyszłego konkurenta. Pewnego dnia zdarzyło się, że ugryzł nawet następcę tronu.
Chociaż ukąszenie było drobne, to konsekwencje znaczące. Kilka dni później Hanuman został otruty, bez wątpienia na rozkaz królowej. Tak dobiegło końca dzieciństwo Kalidasy. Powiada się, że od tamtego dnia nie pokochał już żadnej ludzkiej istoty, nikomu nie zaufał, cała zaś jego przyjaźń wobec Malgary zmieniła się w zawziętą wrogość.
Śmierć małej małpki miała jeszcze inne konsekwencje. Na rozkaz króla zbudowano Hanumanowi specjalny grobowiec na wzór kapliczek w kształcie dzwonu lub dagoby. Było to na tyle niezwykłe posunięcie, że z miejsca spotkało się z gniewną reakcją mnichów. Dagoby zwyczajowo związane były z kultem Buddy i postanowienie króla uznane zostało za świętokradztwo. W rzeczy samej możliwe, że takie też były intencje władcy, król Paravana bowiem ulegał wówczas wpływom hinduistycznego kultu swami i coraz dalszy był od buddyzmu. Wprawdzie książę Kalidasa nie mógł być, z racji młodego wieku, zamieszany w konflikt, to jednak spora część nienawiści duchowieństwa spadla i na niego. Tak zaczął się spór, który w późniejszych latach miał zadecydować o rozpadzie królestwa.
Jak wiele legend, tak i opowieść o Hanumanie i księciu Kalidasie zdawała się przez wiele lat być jedynie bajką, aż w roku 2015 zespół archeologów z Harvardu odkrył na terenie dawnego pałacu Ranapury fundamenty niewielkiego grobowca. Wszystko wskazywało na to, że budowla została rozmyślnie zburzona, bowiem nie trafiono nawet na ślad ścian czy zadaszenia.
Komora grobowa była pusta, bez wątpienia przed wiekami zrabowano z niej wszystko, co było warte uwagi. Jednak badacze mieli urządzenia, o których nie śniło się nawet dawnym poszukiwaczom skarbów. Z ich pomocą, wykorzystując wiązki neutrino, odkryli pod spodem drugą komorę grobową. Ta wierzchnia musiała powstać dla zmylenia rabusiów i złoczyńców. Dobrze spełniła swe zadanie, bowiem dolne pomieszczenie przechowało w nietkniętym stanie cały bagaż miłości i nienawiści, zamknięty w nim przed tysiącami lat. Wszystko to zostało następnie umieszczone w Muzeum Ranapury.
Morgan zawsze uważał się za mężczyznę opanowanego, rzeczowego, nieskłonnego do wzruszeń i trzeba przyznać, że było w tym sporo prawdy. Teraz jednak, ku własnemu zakłopotaniu, poczuł niespodziewanie drobiny wilgoci w kącikach oczu. Byle tylko siedzący obok tego nie dostrzegli… Co u licha, pomyślał ze złością, czemu właściwie przejmuję się tą przesłodzoną melodyjką i sentymentalną narracją? Żeby widok zabawek jakiegoś dziecka skłaniać miał do płaczu?
Nagle przypomniał sobie chwilę sprzed ponad czterdziestu lat i zrozumiał, skąd wzięło się jego nagłe wzruszenie. Oto jego wpaniały i wypieszczony latawiec unoszący się w podmuchach wiatru nad Sydney, a dokładnie nad parkiem, w którym Morgan spędził znaczną część swego dzieciństwa. Znów poczuł ciepło słonecznych promieni i wietrzyk chłodzący nagie plecy. Był to wietrzyk zdradliwy, w pewnej chwili bowiem ustał nagle i latawiec zanurkował ku ziemi, osiadając na gałęziach gigantycznego dębu bardziej zapewne wiekowego, niż sam kraj zwany Australią. Chłopak nierozważnie pociągnął za sznurek, by uwolnić latawiec. Przy okazji odebrał pierwszą lekcję w zakresie wytrzymałości materiałów. Lekcję wręcz niezapomnianą.
Sznurek zerwał się przy samym mocowaniu i latawiec poszybował przez letnie niebo, z wolna tracąc wysokość. Morgan pogonił na skraj wody, maj ąc jeszcze nadzieję, że dzieło jego rąk spadnie na plażę, ale wiatr nie chciał wysłuchać modlitw małego chłopca.
Długo stał potem i łkał, odprowadzając spojrzeniem połamane szczątki, które fale unosiły przez olbrzymią zatokę na pełne morze. W końcu przypominający pozbawioną masztu łódź zarys zniknął z oczu. Oto był pierwszy z tych małych dramatów, które kształtują przyszłego mężczyznę, choćby nawet, będąc dzieckiem, rychło o nich zapominał.
Jednak Morgan stracił tylko zabawkę, przedmiot nieożywiony, płakał z bezsilnej złości raczej, niż z prawdziwego żalu. Książę Kalidasa miał rzeczywisty powód do łez. Wewnątrz złotego wózka, który wyglądał wciąż tak samo jak w dniu, gdy opuścił warsztat rzemieślnika, spoczywała kupka drobnych białych kości.
W zamyśleniu Morgan przestał zwracać uwagę na tok opowieści. Nim oczy mu obeschły, na ekranie minęło kilkadziesiąt lat i waść rodzinna była już w pełnym rozkwicie. Włączywszy się ponownie, inżynier miał kłopoty z ustaleniem, kto kogo właściwie morduje. Po ostatniej bitwie i zatopieniu w cudzym ciele ostatniego sztyletu, książę Malgara i królowa matka uciekli do Indu, a Kalidasa objął tron, swojego ojca zaś wtrącił do więzienia.