Выбрать главу

— Dwie sekundy starczą — odezwał się Kingsley. — Dalej. Tym razem wstrząs był znacznie mocniejszy i trwało trochę, nim wygasły wszystkie wibracje. Morganowi zdawało się że poczuje, albo nawet i usłyszy, jeśli stalowa taśma pęknie i nie był wcale zdziwiony widząc w lusterku, że akumulatory ani drgnęły. Kingsley wcale się tym nie przejął.

— Być może trzeba będzie rzecz powtarzać trzy albo i cztery razy.

Morgan już miał ochotę odpalić: „Czekasz, aż zwolni się etat?”, jednak powstrzymał się. Warrena by to rozbawiło, ale nie mógł ręczyć za reakcje obcych słuchaczy.

Za trzecim razem optymizm Kingsleya zaczął słabnąć. Morganowi zdawało się, że spadał kilka kilometrów, w rzeczywistości było to około stu metrów. Wedle wszelkich znaków sztuczka nie miała szans powodzenia.

— Mam ochotę wysłać różne życzenia producentom tej stalowej taśmy. Przyłożyli się do roboty — warknął Morgan. — A co teraz? Trzysekundowy spadek, który spali hamulce? Oczami wyobraźni widział, jak Warren kręci głową.

— Za duże ryzyko. Ten mechanizm niepokoi mnie bardziej niż taśma nośna. Nie był zaprojektowany do takich szaleństw.

— Cóż, spróbowaliśmy — stwierdził Morgan. — Ale jeszcze nie rezygnuję. Żadna muterka nie będzie panią mojego losu. Sterczy toto ledwie pół metra ode mnie. Wyjdę i załatwię megierę.

50. Lecą świetliki

01 15 24: Tu Friendship Seven. Spróbuję opisać to, co widzę. Jestem pośrodku wielkiej masy bardzo małych cząstek, które świecą jasno, jakby fosforyzowały… Zbliżają się do kapsuły. Przypominają małe gwiazdki. Zbliża się ich cały rój…

01 16 10: Lecą bardzo powoli, oddalają się z szybkością może trzech albo czterech mil na godzinę…

01 19 38: W peryskopie widzę, że z tyłu właśnie wzeszło słońce… Gdy spojrzałem w okno, ujrzałem dosłownie tysiące małych, świecących drobin wirujących wokół kapsuły…

(Komandor John Glenn z pokładu kapsuły Friendship Seven statku Mercury, 20 lutego 1962 roku)

W dawnych skafandrach kosmicznych sięgnięcie do muterki byłoby wręcz niemożliwe. Nawet w nowoczesnym elastycznym skafendrze rzecz nie wyglądała prosto, ale Morgan uznał, że trzeba przynajmniej spróbować. Bardzo starannie, jako że nie tylko jego życie ważyło się na tej szali, Morgan przemyślał wszystkie kroki. Najpierw musi sprawdzić skafander, potem rozhermetyzować kapsułę i otworzyć właz, który szczęśliwie był pełnowymiarowy. Następnie należy odpiąć pas bezpieczeństwa, przyklęknąć (o ile się uda!) i sięgnąć po muterkę. Wszystko będzie potem zależało od tego, na ile silnie została dokręcona. Na pokładzie pająka nie było żadnych narzędzi, ale Morgan liczył na to, że same palce wystarczą.

Już miał zamiar opisać swój plan ekipie naziemnej, by oni też mogli wszystko przemyśleć pod kątem wyszukania ewentualnych błędów, gdy zdał sobie sprawę z narastającego od dłuższej chwili uczucia dyskomfortu. W razie ostatecznej potrzeby wytrzymałby jeszcze trochę, ale po co ryzykować. Jeśli skorzysta z udogodnień zamontowanych w kapsule, nie będzie musiał polegać na „przyjaznym niewymownym” skafandra…

Skończywszy przełączył kranik na pozycję „zrzucenie uryny” i aż zdumiał się ujrzawszy małą eksplozję u podstawy kapsuły. Niemal natychmiast powstała tam chmura lśniących gwiazdek, cała mikroskopijna galaktyka. Przez chwilę jakby trwała zawieszona obok kapsuły, potem zaczęła opadać równie szybko, jak rzucony na ziemię kamień. W kilka sekund zmalała do rozmiarów ledwie widocznej kropki, potem zniknęła.

Nic nie mogłoby mu lepiej przypomnieć, że wciąż znajduje się w ziemskim polu grawitacyjnym. Przypomniał sobie, jak podczas pierwszych lotów orbitalnych astronauci ze zdumieniem, a potem z rozbawieniem opowiadali o aureolach lodowych kryształków towarzyszących im w drodze wokół planety. Niektórzy mówili nawet o „urynalnych mgławicach”. Tutaj było inaczej, cokolwiek oderwie się od kapsuły, spadnie z powrotem w atmosferę. Mimo wysokości nie wolno mu o tym zapominać. Nie był astronautą i nie poruszał się w stanie nieważkości. Bardziej przypominał robotnika budującego czterystukilometrową wieżę, który właśnie zamierza otworzyć okno i wyjść na parapet.

51. Na pomoście

Chociaż na wierzchołku góry brakowało wygód i było bardzo zimno, tłum rósł z każdą minutą. Jasna gwiazdka w zenicie nieba przyciągała wzrok i myśli całego świata, podobnie jak i promień lasera ze stacji Kinte. Wszyscy przybywający kierowali się do północnej taśmy i muskali ją palcami, jakby chcieli powiedzieć: „Wiem, że to niemądre, ale to trochę tak, jakby samego Morgana poklepać po ramieniu”. Potem dołączali do skupiska wokół automatu z kawą i słuchali rozlegających się z głośników raportów. W kwestii rozbitków nie było żadnych nowości, spali lub próbowali spać, byle tylko zużywać jak najmniej tlenu. Morgan nie miał jeszcze zbytniego spóźnienia, toteż nie poinformowano ich na razie o kłopotach po drodze, jednak gdzieś za godzinę najpewniej sami wywołają stację środkową z pytaniem, co się dzieje.

Maxine Duval spóźniła się o dziesięć minut i nie zdołała zobaczyć się z Morganem. Z początku była z tego powodu wściekła jak osa, ostatecznie jednak machnęła na to ręką i pocieszyła się, że jak tylko inżynier wróci na Ziemię, pierwsza porwie go przed kamery. Kingsley nie pozwolił jej wejść na linię łączności z kapsułą i przyjęła to ze zrozumieniem. Tak, jej też przybywało lat…

Przez ostatnie pięć minut z głośników dobiegały tylko serie potwierdzeń mających oznaczać koniec kontroli poszczególnych systemów. Pod kontrolą specjalisty ze stacji wewnętrznej Morgan przygotował się ostatecznie do wycieczki i teraz wszyscy czekali na wynik następnego etapu.

— Wypuszczam powietrze — powiedział Morgan nieco zmienionym głosem, jako że opuścił już wizjer hełmu. — Ciśnienie w kabinie zero. Żadnych problemów z oddychaniem. — Trzydzieści sekund ciszy. — Otwieram przedni właz. Poszło gładko. Odpinam pas.

Tłum poruszył się i zaszemrał. Każdy wyobrażał sobie wnętrze kapsuły i wiedział dobrze, co rozciąga się za jej progiem.

— Pas luźny, szybkie zwolnienie zadziałało. Rozprostowuję nogi. Brakuje miejsca na głowę… Skafander stawia opór, ale niewielki. Wychodzę na pomost. Bez obaw! Owinąłem pas bezpieczeństwa wokół lewej ręki… Cholera… trudno tak się zgiąć. Ale widzę tę ślicznotkę, tuż pod kratownicą pomostu. Staram się jej dosięgnąć… Jestem już na kolanach, niezbyt to wygodne. Mam ją! A teraz sprawdzimy, czy raczy się obrócić…

Słuchacze umilkli, potem równocześnie odetchnęli z ulgą.

— Idzie! Już dwa obroty, zaraz powinna spaść. Jeszcze trochę, już jest luźna… UWAŻAJCIE TAM NA DOLE!

Rozległy się krzyki i oklaski, niektórzy nakryli nawet głowy dłońmi, udając przerażenie. Parę osób, najwyraźniej nie wiedzących, że muterka dotrze do Ziemi dopiero za pięć minut i spadnie dziesięć kilometrów na wschód, wyglądało na poważnie przejęte.

Tylko Warren Kingsley nie pozwolił sobie na wybuch radości.

— Za wcześnie na brawa — mruknął do Maxine. — Jesteśmy jeszcze w polu…

Sekundy dłużyły się… Minuta, dwie…

— Nic z tego — powiedział Morgan wściekłym głosem. — Nie mogę zdjąć taśmy z bolca. Ciężar akumulatorów zaklinował ją w gwincie. Eksplozja tylko pogorszyła sprawę.