Ostrzeżenie, na które liczył, nie nadeszło. Zupełnie nagle pająk zakołysał się i ćwierć tony balastu runęło w dół, omal nie pociągając za sobą Morgana. Puścił wyciągarkę i sięgnął po pas bezpieczeństwa.
Wszystko teraz działo się powoli, jak na zwolnionym filmie. Morgan nie czuł strachu, tylko twarde postanowienie, że nie zrezygnuje, nie podda się grawitacji bez walki. Jednak pasa nie było, musiał zwinąć się i spaść do wnętrza kapsuły…
Zupełnie bezwiednie musiał użyć lewej ręki, sam nie wiedział dokładnie jak, ale w pewnej chwili stwierdził po prostu, że trwa w bezruchu, lewą dłonią wczepiony w zawiasy włazu. Nie wciągnął się od razu do wnętrza, najpierw odprowadził spojrzeniem spadające akumulatory. Obracając się z wolna niczym samodzielne ciało niebieskie stawały się coraz mniejsze, aż po dłuższej chwili zniknęły z pola widzenia. Dopiero wtedy Morgan wrócił do kabiny i opadł na siedzenie.
Przez długi czas nie poruszał się i tylko serce łomotało mu w piersi. Oczekiwał następnego alarmu czujnika, ale ten milczał. Zdumiony Morgan pomyślał, że może udało mu się obezwładnić maszynkę przez zaskoczenie. Tak czy inaczej, nie przysporzy już więcej powodów do narzekań. Od teraz będzie siedział spokojnie i cichutko, kurując stargane nerwy.
Gdy przyszedł już do siebie, wezwał górę.
— Pozbyłem się baterii — powiedział, a w głośnikach rozległy się wiwaty. — Zaraz zamknę luk i ruszam dalej. Powiedzcie Sessuiemu i kompanii, żeby oczekiwali mnie za jakąś godzinę. I podziękujcie Kinte za światło, mogą już wyłączyć lampę.
Uszczelnił kabinę, otworzył wizjer hełmu i pozwolił sobie na tęgi łyk zimnego soku pomarańczowego z witaminkami. Ostatecznie zwolnił hamulce i z ulgą poczuł, jak pająk ruszył z pełną szybkością w górę.
Dopiero po paru minutach zorientował się, że czegoś mu brakuje. Z nadzieją spojrzał na kratkę przed włazem, ale ta była pusta. Cóż, zawsze może sobie sprawić nową wyciągarkę, w sumie mała to ofiara w zamian za taki wyczyn, ale… Czuł się dziwnie nieszczęśliwy, coś mąciło radość… Zupełnie jakby stracił starego i wiernego przyjaciela.
53. Spowolnienie
Aż trudno było uwierzyć, że opóźnienie wyniosło tylko trzydzieści minut Morgan gotów był przysiąc, że postój trwał przynajmniej godzinę. W „piwnicy” pewnie zbierał się już stosowny komitet powitalny. Do przebycia zostało jeszcze dwieście kilometrów i inżynier nie miał nawet ochoty rozważać ewentualności jakichkolwiek dalszych obstrukcji.
Gdy z pełną szybkością minął pięćsetny kilometr (w specjalny sposób oznaczony na taśmie), otrzymał gratulacje z Ziemi.
— A na marginesie — dodał jeszcze Kingsley — gajowy z rezerwatu Ruhana zameldował, że jakiś samolot rozbił się w lesie. Wyprowadziliśmy go z błędu. Jeśli uda nam się odnaleźć tę dziurę, to będziemy mieli dla ciebie małą pamiątkę.
Morgan ucieszył się szczerze; chętnie ujrzy, co zostało z akumulatorów. Gdyby tak jeszcze udało się przy okazji odszukać jego wyciągarkę… Ale na to raczej nie ma co liczyć…
Pierwsza zapowiedź kłopotów pojawiła się na wysokości pięciuset pięćdziesięciu kilometrów. Na obecnym etapie powinien rozwijać szybkość ponad dwustu kilometrów na godzinę, a robił ledwie sto dziewięćdziesiąt osiem. Było to lekko niepokojące, chociaż nie zmieniało specjalnie czasu przybycia do celu.
Trzydzieści kilometrów przed „piwnicą” Morgan wiedział już, w czym problem, ale w żaden sposób nie mógł sprawie zaradzić. Akumulatory, które powinny mieć jeszcze sporą rezerwę mocy, zaczynały słabnąć. Może sprawiły to nagłe starty i hamowania, może nawet doszło do uszkodzenia delikatnych części, tak czy inaczej napięcie spadało, a wraz z nim malała szybkość kapsuły.
Gdy tylko Morgan odczytał głośno wskazania kontrolek, na Ziemi zapanowała niejaka konsternacja.
— Obawiamy się, że masz rację — jęknął Kingsley takim tonem, jakby zaraz miał się rozpłakać. — Proponujemy, żebyś zmniejszył szybkość do stu kilometrów na godzinę. Spróbujemy przeliczyć pojemność akumulatorów, chociaż i tak skazani jesteśmy na domysły.
Jeszcze dwadzieścia trzy kilometry, kwadrans drogi, nawet przy zredukowanej szybkości! Gdyby Morgan potrafił się modlić, pewnie by to uczynił.
— Oceniamy, że masz jeszcze dziesięć do dwudziestu minut, na tyle wskazuje obecne tempo spadku napięcia. Jeśli starczy, to na styk.
— Mam znowu zmniejszyć szybkość?
— Na razie nie. Na ile to wyliczyliśmy, to obecna powinna być optymalna.
— Dobra, możecie teraz włączyć lampkę. Nawet jeśli nie dotrę do wieży, to chcę ją chociaż widzieć.
Tym razem nie mógł liczyć na pomoc ani stacji Kinte, ani żadnego innego obiektu orbitalnego. Oświetlenie „piwnicy” było zadaniem dla szperaczy zamontowanych pionowo na szczycie Sri Kandy.
Chwilę później kapsułę ogarnął promień blasku bijącego ze środka Taprobane. Tuż obok, prawie na wyciągnięcie ręki, pojawiły się trzy pozostałe taśmy nośne. Idąc ich tropem podniósł wzrok…
Już tylko dwadzieścia kilometrów! Winien być tam za dwanaście minut. Wejdzie przez podłogę i przyniesie prezenty… Zupełnie jak święty Mikołaj za czasów jaskiniowych. Mimo szczerego pragnienia zachowania spokoju i podporządkowania się wskazówkom czujnika, Morgan był cały napięty, jakby chciał własnymi rękami dźwignąć pająka jeszcze trochę wyżej.
Na dziesięć kilometrów przed celem silniczki zmieniły ton. Morgan oczekiwał czegoś podobnego i zareagował bez zwłoki. Nie czekając na poradę z Ziemi, zmniejszył szybkość do pięćdziesięciu kilometrów. Znów zostało mu dwanaście minut. W odruchu rozpaczy zastanowił się, czy nie czeka go teraz powtórka z historii paradoksu, on będzie Achillesem, a wieża żółwiem. I proszę odpowiedzieć na pytanie: jeśli za każdym razem, gdy kapsuła dotrze do połowy dystansu, będzie zmniejszał jej szybkość o połowę, to czy dotrze do wieży w skończonym czasie? Kiedyś od razu znalazłby odpowiedź na tę antyczną zagadkę, ale teraz czuł się zbyt zmęczony, by o tym myśleć.
Z odległości pięciu kilometrów rozróżniał już szczegóły konstrukcji — wąski pomost i barierki zabezpieczające oraz sieć zamontowaną dla uspokojenia opinii publicznej. Jednak nawet wytężając wzrok nie mógł dojrzeć wejścia do śluzy, ku której pełzł z upiorną powolnością.
Potem przestało to być takie istotne. Dwa kilometry przed celem silniki odmówiły posłuszeństwa. Kapsuła obsunęła się nawet kilka metrów, zanim Morgan zdołał zaciągnąć hamulce.
Jednak tym razem, ku zdumieniu Morgana, Kingsley nie poddał się przygnębieniu.
— Jeszcze może się udać — powiedział. — Daj baterii dziesięć minut wytchnienia. Powinno być jeszcze dość energii na ostatnie parę kilometrów.
Były to jedne z najdłuższych minut w życiu Morgana. Chociaż mógłby je skrócić, odpowiadając na błagalne wezwania Maxine Duval, czuł się nazbyt zmęczony, by podjąć konwersację. Było mu naprawdę przykro z tego powodu, ale miał nadzieję, że Maxine zrozumie i wybaczy.
Zamienił za to kilka słów z operatorem-pilotem Changiem, który zameldował o dobrej formie rozbitków i o ożywieniu wywołanym bliską już pomocą. Zmieniali się kolejno przy małym iluminatorze w podłodze komory, by choć raz rzucić okiem na pająka. Nie pojmowali, że nie może pokonać tych ostatnich kilometrów.
Morgan poczekał jeszcze dodatkową minutę i włączył napięcie. Ku jego uldze, pająk ruszył żwawo i zatrzymał się dopiero pięćset metrów od wieży.