— Jeszcze trochę i będziesz na miejscu — powiedział Kingsley, ale jakby bez poprzedniego przekonania. — Przykro mi z powodu tych wszystkich opóźnień…
— Znowu dziesięć minut? — spytał Morgan z rezygnacją. — Obawiam się, że tak. Teraz pamiętaj, by włączać prąd tylko na trzydzieści sekund, z minutą przerwy między impulsami. W ten sposób wyciśniesz z baterii ostatnie ergi.
I sam też padnę bez sił, pomyślał Morgan. Dziwne, że CZUWA ciągle jeszcze milczy. Zresztą teraz nie chodziło już przecież o wysiłek fizyczny, poczucie wyczerpania miało przede wszystkim podłoże psychiczne.
Przez te kłopoty z pająkiem zaniedbał własne zdrowie. Od godziny nie wziął ani jednej z „czystych” tabletek energetycznych na bazie glukozy, nie łyknął ani odrobiny soku owocowego z plastikowej tuby. Przełknął zatem trochę i od razu poczuł się znacznie lepiej. Gdyby tak jeszcze mógł przekazać nieco tych kalorii zdychającym akumulatorom.
Nadeszła chwila prawdy, ostatni etap. Tak blisko celu nie mógł pozwolić sobie na żadne błędy. Los nie może być aż tak złośliwy, zostało tylko kilkaset metrów…
Oszukiwał się, rzecz jasna, dodawał sobie ducha. Ile samolotów rozbiło się na metry od progu pasa, szczęśliwie przebywszy pierwej drogę nad oceanem? Ile razy maszyneria czy mięśnie zawodziły na ostatnich metrach, ba, ostatnich milimetrach? Wszystko już było, każdy pech i każdy szczęśliwy traf zdarzył się kiedyś, komuś… Trudno było liczyć na jakieś względy.
Kapsuła szarpnęła się i ruszyła w górę. Zupełnie jak umierające zwierzę szukające cichego schronienia na wieczność. Gdy akumulatory wydały ostatnie tchnienie, wieża zdawała się wypełniać pół nieba.
Ale wciąż była odległa o dwadzieścia metrów.
54. Teoria względności
W chwili gdy pająk dobywał z siebie resztki sił, a kontrolki gasły jedna po drugiej, Morganowi zdawało się, że to przesądza się jego własny los. Na kilka chwil zapomniał zupełnie, że przecież wystarczy zwolnić hamulce, a za trzy godziny znajdzie się z powrotem na Ziemi, bezpieczny w ciepłym łóżku. Zrobił wszystko, co w ludzkiej mocy.
W drugiej kolejności poczuł złość. Był wściekły na ten kwadratowy obiekt wznoszący się tuż ponad pająkiem, a jednak nieosiągalny. Przez myśl przemknął mu z tuzin wariackich pomysłów. Gdyby miał jeszcze wyciągarkę, ale jak dostarczyć ją do wieży… Gdyby rozbitkowie mieli skafander, to mogliby opuścić mu linę. Ale oni nie zdążyli wyciągnąć żadnego skafandra z płonącego transportowca.
Oczywiście, gdyby rzecz działa się na ekranie, zaraz pojawiłby się stosowny bohater, skłonny poświęcić siebie dla dobra innych. Wyszedłby taki przyjemniaczek przez śluzę i wytrwałby piętnaście sekund w próżni… Pewną miarą desperacji Morgana może być fakt, że przez chwilę rozważał nawet ten pomysł na poważnie, aż resztki zdrowego rozsądku zadziałały i kazały zapomnieć o podobnych bzdurach.
Od chwili gdy pająk przegrał walkę z grawitacją, do momentu uznania przez Morgana porażki misji minęła niecała minuta. Potem Warren Kingsłey zadał pytanie, które w takiej chwili zdawało się brzmieć przynajmniej niestosownie. — Podaj nam jeszcze raz, ile dokładnie metrów dzieli cię od wieży?
— A co to ma za znaczenie? Równie dobrze mógłby to być rok świetlny.
Na dole zapadła chwila ciszy, aż Kingsley powtórzył swe pytanie, tym razem tonem łagodnym, tak jak mówi się do bardzo małego dziecka lub kogoś ciężko chorego.
— To ma znaczenie. Mówiłeś coś o dwudziestu metrach?
— Tak, mniej więcej.
Niewiarygodne, ale Warren odetchnął z ulgą. Można powiedzieć, że nawet znacznie poweselał.
— A wydawało mi się dotąd, że to ty jesteś tu głównym inżynierem, Van. Tyle lat żyłem w błędzie. Przypuśćmy, że to jest dokładnie dwadzieścia metrów…
Nagły okrzyk Morgana nie pozwolił mu dokończyć zdania.
— Ale idiota ze mnie! Powiedz Sessuiemu, że zacumuję za jakiś kwadrans.
— Dokładnie czternaście przecinek pięć, jeśli dobrze zmierzyłeś odległość. I nic już nie może tego zmienić.
To ostatnie stwierdzenie było nieco ryzykowne i Morgan wolałby nie słyszeć tego z ust Kingsleya. Kołnierze włazów odmawiały czasem posłuszeństwa, wystarczył mały błąd, ułamek milimetra i już… Poza tym pająk nigdy jeszcze nie cumował przy wieży.
Morganowi został już tylko lekki niesmak. Takie zaćmienie umysłowe… Chociaż w chwilach silnego napięcia ludzie potrafią zapominać numer swojego telefonu, nawet datę urodzenia. Na dodatek aż do tej chwili inkryminowany czynnik nie był w ogóle brany pod uwagę, jako nieistotny dla operacji.
Rzecz opierała się na względności pojęcia ruchu. Morgan nie mógł dotrzeć do wieży, ale wieża mogła dotrzeć do Morgana. Ostatecznie poruszała się z niezmienną obecnie szybkością dwóch kilometrów dziennie.
55. Twarde lądowanie
Rekordowa ilość kilometrów wieży zmontowanych w ciągu jednej doby wynosiła trzydzieści, ale zdarzyło się to podczas budowy najlżejszej sekcji. Obecnie kończono masywną, kotwiczną cześć konstrukcji i tempo spadło do dwóch kilometrów dziennie. To i tak było szybko; Morgan miał akurat dość czasu, by sprawdzić kołnierz cumowniczy i nastawić się duchowo na kilka sekund napięcia między sprawdzeniem sztywności połączenia a zwolnieniem hamulców pająka. Gdyby zostawił je zaciągnięte, nie wytrzymałyby nierównego pojedynku między delikatnym jednak mechanizmem, a megatonami zsuwającej się powoli wieży.
Poza tym był to dość spokojny i odprężający kwadrans. Morgan miał nadzieję, że ta chwila relaksu zażegna dalsze alarmy czujnika. Pod koniec wszystko przebiegło bardzo szybko, chociaż w tej ostatniej chwili Morgan czuł się trochę jak mrówka pod prasą hydrauliczną, gdy masyw wieży zbliżał się ku pająkowi. W jednej chwili „piwinica” oddalona była o kilka metrów, w następnej poczuł uderzenie, gdy spotkały się kołnierze mocujące.
Los wielu ludzi zależał teraz od staranności, z jaką inżynierowie i mechanicy wykonali niegdyś swoją robotę. Gdyby tolerancja była zbyt mała, gdyby łącza nie zadziałały należycie, gdyby połączenie nie było hermetyczne… Morgan usiłował wyczytać coś z dobiegających go dźwięków, ale brakowało mu wprawy by rozpoznać, co jest czym. Potem, niczym surmy zwycięstwa, zapalił się na pulpicie znak DOKOWANIE ZAKOŃCZONE. Morgan miał jeszcze dziesięć sekund, podczas których teleskopowa podstawa śluzy składała się, ustępując przed naporem wieży. Wykorzystał połowę tego czasu, aż ostrożnie zwolnił hamulce, gotowy w każdej chwili zaciągnąć je ponownie, gdyby pająk runął w dół. Ale czujniki nie kłamały, wieża i kapsuła tworzyły teraz jedność. Pozostało wspiąć się po krótkiej drabince i otworzyć właz.
Morgan przekazał wspaniałą wiadomość słuchaczom na Ziemi i w stacji środkowej, po czym stracił chwilę na złapanie oddechu. Owszem, była to już jego druga wizyta w wieży, ale z tej pierwszej niewiele pamiętał. Dwanaście lat temu i trzydzieści sześć tysięcy kilometrów wyżej poproszony został o symboliczne wmurowanie stosownego aktu, czy może raczej położenie pierwszej cegły. Wydano wówczas skromne przyjęcie w „piwnicy”, wznosząc w stanie nieważkości liczne toasty. Miejsce wybrano nieprzypadkowo: była to pierwsza ukończona sekcja wieży, ona też miała zetknąć się z Ziemią, pokonawszy całą drogę z orbity. Poza tym wypadało uczcić jakoś tę chwilę. Nawet stary adwersarz Morgana, senator Collins, przemógł się, przybył na fetę i wygłosił najeżoną aluzjami, ale ogólnie pogodną mowę, w której życzył inżynierowi szczęścia. Druga wizyta dawała jednak chyba więcej powodów do radości.