Już teraz dobiegały Morgana głuche postukiwania z drugiej strony śluzy. Odpiął pas i zaczął wspinać się po drabince. Górny właz stawił niejaki opór, jakby los postanowił być złośliwy do końca, ostatecznie jednak rozległ się syk powietrza. Ciśnienie wyrównało się i okrągła płyta odsunęła się na bok, zaraz też chętne do pomocy ręce wciągnęły Morgana do wieży. Spróbował odetchnąć głębiej i zdumiał się, że ktokolwiek jeszcze żywy pozostał w komorze. Pewien był, że gdyby zawrócił z drogi, to druga próba dotarcia na górę nie miałaby już sensu.
Jedynym oświetleniem nagiego i mrocznego wnętrza były płytki fluorescencyjne, zdolne przez ponad dekadę oddawać uwięziony uprzednio blask słońca. W mdłej poświacie Morgan ujrzał obraz kojarzący się z czasami dawnych wojen: oto bezdomni uciekinierzy ze zburzonego pociskami miasta szukają schronienia przed bombami, zrozpaczeni tulą do piersi kilka drobiazgów ocalonych z dorobku całego życia… Wrażenie psuły dekoracje, ostatecznie niewielu pogorzelców nosiło kiedykolwiek torby z napisami DZIAŁ PLANOWANIA, LUNAR HOTEL CORPORATION, WŁASNOŚĆ FEDERALNEJ REPULIKI MARSA czy też z zupełnie unikalnymi nalepkami, jak MOŻE/NIE MOŻE BYĆ SKŁADOWANE W PRÓŻNI. Ofiary wojen nie potrafiły też zwykle okazywać tak żywiołowej radości, nawet ci leżący na podłodze uśmiechali się i machali rękami. Morgan ledwie zdołał im odpowiedzieć, gdy nogi ugięły się pod nim i wszystko pociemniało. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się zemdleć i kiedy łyk czystego tlenu przywrócił mu przytomność, przede wszystkim odczuł zakłopotanie. Odzyskując ostrość spojrzenia, ujrzał pochylone nad nim twarze w maskach. Przez chwilę pomyślał, że może jest już w szpitalu, ale po chwili wróciło także poczucie rzeczywistości. Widać przenieśli cały bezcenny ładunek nie czekając, aż się ocknie.
Wszyscy mieli już na twarzy przywiezione pająkiem molekularne maski odławiające cząsteczki dwutlenku węgla, a przepuszczające tlen. Zakrywały nos i usta; zasada ich działania była bardzo prosta, chociaż wymagały dość złożonego procesu produkcyjnego. Pozwalały przetrwać człowiekowi w atmosferze powodującej normalnie błyskawiczne zatrucie. Trzeba było wprawdzie nieco się napracować, by zaczerpnąć w takiej masce oddechu, ale zawsze jest coś za coś, a to była raczej niewielka cena.
Nieco chwiejnie, ale nie chcąc przyjąć żadnej pomocy, Morgan wstał i został zaraz przedstawiony wszystkim, których uratował. Jedno go wciąż niepokoiło: czy w trakcie utraty przytomności czujnik milczał, czy wręcz przeciwnie? Nie miał ochoty wzbudzać niczych podejrzeń, wszelako…
— W imieniu nas wszystkich — powiedział profesor Sessui głosem znamionującym zarówno szczerość, jak i niechęć do bycia kiedykolwiek wdzięcznym komukolwiek za cokolwiek — chcę podziękować panu za to, co pan zrobił. Uratował nam pan życie.
Jakakolwiek logiczna odpowiedź zatrąciłaby fałszywą skromnością, zatem Morgan poprawił tylko maskę i wymamrotał kilka możliwie nieartykułowanych słów. Zamierzał zabrać się do sprawdzania przywiezionego pająkiem ekwipunku, gdy profesor Sessui dodał zakłopotanym tonem: — Obawiam się, że nie możemy zaproponować panu żadnego krzesła. Przepraszam, ale to wszystko co mamy. — Wskazał na kilka ustawionych w stertę pudeł z przyrządami badawczymi. — Chyba powinien pan spocząć.
To ostatnie zabrzmiało prawie jak kwestia wypowiedziana przez czujnik. Morgan z zakłopotaniem przyjął do wiadomości, że oni już chyba wiedzą. Parę sekund milczenia potwierdziło jego domysły. Morgan pomilczał jeszcze chwilę, aby i oni dowiedzieli się, że on wie, co oni wiedzą. Ostatecznie wszyscy poczuli się w pełni doinformowani, chociaż nikt nie miał najmniejszego zamiaru kiedykolwiek wspomnieć o tym głośno.
Morgan odetchnął kilka razy głęboko (zdumiony, jak szybko przywykł do maski) i siadł na wskazanych skrzynkach. Żadnego omdlewania, pomyślał z determinacją. Dać im co trzeba, i zmykać stąd jak najszybciej, zanim czujnik znów się odezwie.
— Tutaj macie pojemnik uszczelniacza — powiedział, wskazując na najmniejszy z ładunków. — To powinno załatwić przeciek powietrza. Natryskajcie go wokół framugi śluzy, twardnieje w kilka sekund. Z tlenu korzystajcie tylko w razie konieczności, najlepiej będzie się zdrzemnąć. Masek z filtrami jest dość dla wszystkich, jest nawet parę zapasowych. Tu jest żywność na trzy dni, starczy aż nadto. Transporter z dziesiątego tysiąca powinien dotrzeć do was jutro. I jeszcze apteczka, ale mam nadzieję, że tego akurat nie potrzebujecie.
Przerwał dla zaczerpnięcia oddechu; w masce jednak niełatwo się mówiło, a Morgan czuł coraz wyraźniej, że powinien oszczędzać siły. Ci tutaj powinni zająć się sobą, ale zostało jeszcze jedno. Im szybciej się z tym upora, tym lepiej.
Morgan odwrócił się do operatora Changa.
— Proszę pomóc mi nałożyć skafander. Muszę obejrzeć prowadnice.
— Ale pan ma skafander z rezerwą tylko na trzydzieści minut!
— Wystarczy mi dziesięć, góra piętnaście.
— Doktorze Morgan, w odróżnieniu od pana jestem wykwalifikowanym operatorem urządzeń działających w stanie próżni. Nikt nie ma prawa wychodzić w otwarty kosmos mając jedynie trzydzieści minut rezerwy, bez zestawu zapasowego lub przewodu zasilającego. Wyjątki są dopuszczalne jedynie w sytuacjach nagłych zagrożeń. Morgan próbował zdobyć się na uśmiech. Chang miał rację, bezpośrednie zagrożenie zaś minęło. Jednak w ostatecznym rozrachunku to główny inżynier określał, co jest, a co nie jest zagrożeniem.
— Chcę sprawdzić skalę zniszczeń — odparł. — I skontrolować prowadnice. Szkoda by było, gdyby ekipa z dziesiątego tysiąca nie mogła do was dotrzeć za sprawą jakiejś nieprzewidzianej przeszkody.
Changowi wyraźnie się to nie podobało (co ten plotkarski czujnik wychłapał, gdy Morgan był nieprzytomny?), ale nie sprzeciwiał się już, gdy Morgan skierował kroki do północnej śluzy.
— Nie było więcej kłopotów z profesorem? — spytał jeszcze przed zasunięciem wizjera.
Chang pokręcił głową.
— Chyba dwutlenek węgla nieco go otępił. Gdyby znów zaczął swoje, cóż, będzie sześciu na jednego. Chociaż nie wiem” czy mogę liczyć na jego studentów, niektórym z nich palma odbija nie gorzej niż mistrzowi. Proszę spojrzeć na tamtą dziewczynę, która cały czas bazgrze coś w kącie. Jest przekonana, że Słońce zgaśnie lub wybuchnie, nie pamiętam dokładnie, i chce ostrzec wszystkich nim umrze. Wiele nam z tego przyjdzie. Ja wolałbym nie wiedzieć.
Morgan uśmiechnął się mimowolnie, ale nie uważał wcale, by którykolwiek z tych studentów był szalony. Mogli być ekscentrykami, mogli też być po prostu genialni, inaczej nigdy nie pracowaliby z profesorem. Któregoś dnia będzie musiał dowiedzieć się więcej o tej uratowanej gromadce. Ale to może poczekać, aż każdy własnym przemysłem wróci na Ziemię.
— Chcę tylko szybko obejść wieżę — powiedział Morgan. — Przekażę opis uszkodzeń na stację środkową. Nie powinienen grzebać się z tym dłużej niż dziesięć minut. A gdyby nawet, to proszę nie ściągać mnie siłą.
— A niby jak miałbym to zrobić? — warknął przytomnie Chang, zamykając właz za Morganem.
56. Widok z balkonu
Zewnętrzne drzwi śluzy uchyliły się bez trudu. Za nimi widniał prostokąt czerni przecięty w połowie smugą ognistej czerwieni: to barierka zabezpieczająca obiegającą wieżę kładkę odbijała promienie skierowanych wciąż w górę szperaczy z Ziemi. Morgan zaczerpnął głęboko powietrza. Czuł się całkiem dobrze, pomachał nawet ręką przyklejonemu do iluminatora w wewnętrznych drzwiach Changowi. Potem wyszedł na kładkę.