Miała ona dwa metry szerokości i zrobiona była z metalowej siatki. Widoczny pod nogami fragment był w idealnym stanie, nic nie uszkodziło go przez długie lata.
Osłaniając oczy przed bijącym z dołu blaskiem, Morgan ruszył w okólną wycieczkę. Światło było na tyle silne, że widział świetnie każde wgniecenie czy nierówność powierzchni, która biegła ku górze niczym autostrada do gwiazd. Bo rzeczywiście była to kosmiczna autostrada.
Tak jak oczekiwał, eksplozja nie uszkodziła przeciwległego boku wieży. Do tego trzeba by bomby atomowej, a nie elektrochemicznej. Bliźniacze prowadnice spokojnie czekały na pierwszy pojazd. Pięćdziesiąt metrów ponad galerią sterczały bufory, zabezpieczenie, którego nikt nie pragnął przetestować. Trudno było patrzeć w górę przy tym blasku…
Bez pośpiechu, przytulony do gładkiej ściany wieży, Morgan skierował się powoli na zachód, aż dotarł do pierwszego narożnika. Wtedy odwrócił się i spojrzał na otwarty właz śluzy… relatywnie bezpieczne schronienie. Potem skręcił za róg.
Poczuł równocześnie strach i uniesienie. Od dawna nie doświadczył niczego podobnego. Po raz pierwszy, jak pamiętał, zdarzyło się to, gdy nauczył się pływać. Wypłynął wtedy na głęboką wodę. Chociaż był pewien, że nie ma tu żadnego bezpośredniego zagrożenia, to jednak niebezpieczeństwo nie zostało jeszcze zażegnane. Wciąż pamiętał o czuwającym czujniku. Nie cierpiał jednak zostawiać roboty w połowie, a bez dokonania oględzin nie mógłby uznać misji za zakończoną.
Zachodnia ściana niczym nie różniła się od pomocnej, tyle tylko, że brakowało na niej drzwi śluzy. Nie było też żadnych zniszczeń, nawet w bezpośrednim sąsiedztwie miejsca eksplozji.
Rezygnując z pośpiechu — ostatecznie był na zewnątrz dopiero trzy minuty — Morgan zajrzał za narożnik i od razu pojął, że nie zdoła okrążyć wieży. Poskręcana kładka zwisała nad przepaścią, siatka zabezpieczająca zniknęła bez śladu, najpewniej zerwana przez spadający transporter.
Nie ma co ryzykować, pomyślał Morgan. Nie mógł jednak powstrzymać się przed zerknięciem na miejsce katastrofy. Chwyciwszy mocno ocalały fragment barierki wychylił się za narożnik.
Południową ścianę pokrywały trudne do rozpoznania metalowe szczątki skutecznie blokujące prowadnice. Sam metal zmienił barwę pod wpływem gorąca, jednak inżynierskie oko oceniło, że paru ludzi z palnikami zdoła w kilka godzin oczyścić pole. W paru słowach opisał obraz Changowi, który wyraził ulgę i ponaglił Morgana do jak najszybszego powrotu.
— Bez nerwów — odparł Morgan. — Mam jeszcze dziesięć minut i tylko trzydzieści metrów do przejścia. Nawet wstrzymując oddech dotarłbym cały i zdrowy.
Wolał jednak nie przeciągać struny. Dość przygód jak na jedną noc. Jeśli wierzyć czujnikowi, to przygód było aż nadto. Od teraz będzie już słuchał pilnie poleceń tej pani.
Wracając do otwartych drzwi śluzy, oślepiony blaskiem bijącym niezmiennie ze Sri Kandy, przystanął jeszcze na chwilę przy barierce. Długi cień jego osoby biegł po ścianie wieży w górę, ku nieskończoności. Musiał mieć parę tysięcy kilometrów. Morgan pomyślał, że gdyby teraz pomachał ręką, to załoga jadącego do „piwnicy” transportowca najpewniej zauważyłaby ten gest. Mógłby przekazać im coś sygnałami Morse’a.
Ta fantazja zaowocowała nieco poważniejszą myślą: a może lepiej będzie zaczekać tutaj i nie ryzykować podróży pająkiem na Ziemię? Ale droga do stacji środkowej, gdzie mógłby otrzymać należytą pomoc medyczną, potrwa tydzień. Rozsądniej będzie w niecałe trzy godziny zjechać na Sri Kandę.
Pora wracać do środka, powietrze już się kończy, na dodatek i tak niczego nie widać. A przecież normalnie, w dzień czy w nocy, musi roztaczać się stąd wspaniały widok. Teraz jednak i niebo i Ziemia kryły się za kurtyną blasku szperaczy; podstawa wieży unosiła się pośród ciemnej otchłani niczym wysepka światła. Brak nieważkości nie pozwalał tak łatwo uwierzyć, że to już kosmos. Morgan czuł się na tym balkonie równie bezpieczny, jakby stał na wierzchołku Srł Kandy, a nie sześćset kilometrów wyżej. Tę myśl warto było ocalić, przetrawić i zawieźć z powrotem na Ziemię.
Poklepał gładką, twardą powłokę wieży, bardziej górującą nad ludzką postacią niż słoń pochylony nad amebą. Ale ameba nigdy by nie wpadła na ideę istnienia słonia. I przenigdy by takiego słonia nie stworzyła.
— Do zobaczenia za rok na Ziemi — wyszeptał Morgan i powoli zamknął za sobą drzwi śluzy.
57. Ostatni świt
Wróciwszy do „piwnicy”, Morgan zabawił w niej już tylko kwadrans. Pora nie była stosowna dla rozwijania życia towarzyskiego, nie chciał też zużywać przywiezionego z takim wysiłkiem tlenu. Uścisnął kilkanaście wyciągniętych dłoni i wgramolił się z powrotem do pająka.
Dobrze było wreszcie pooddychać bez maski, a jeszcze przyjemniej było pomyśleć, że misja zakończyła się sukcesem i już tylko niecałe trzy godziny dzielą go od powrotu na Ziemię. Jednak po tylu przejściach wzdragał się wciąż przed zwolnieniem hamulców, przed poddaniem się grawitacji, chociaż tym razem miała pomóc w dokończeniu wyprawy. Ostatecznie zwolnił jednak bolce cumownicze i rozpoczął spadanie. Zaraz też zawisł nieważki nad siedzeniem.
Gdy szybkościomierz wskazał trzysta kilometrów na godzinę, włączyły się automatycznie hamulce i ciążenie powróciło. Tak brutalnie potraktowane akumulatory mogłyby się teraz naładować, ale najpewniej uszkodzenia były zbyt rozległe i cała bateria nadawała się tylko do wyrzucenia.
Morgan nie mógł przestać myśleć o własnym, mocno nadwerężonym zdrowiu, jednak duma i niekoniecznie najmądrzejszy upór powstrzymywały go przed poproszeniem o poradę lekarza. Postanowił, że jeśli tylko czujnik znów się odezwie, to owszem, wtedy zadba, by postawiono opiekę medyczną w stan gotowości. Na razie maszynka milczała. Spadając poprzez noc Morgan czuł się całkiem odprężony. Zostawiając automatom opiekę nad pająkiem, sam zajął się podziwianiem nieba. Z mało którego statku kosmicznego roztaczał się tak wspaniały widok, niewielu ludzi widziało kiedykolwiek gwiazdy aż tak wyraźnie. Zorza zniknęła już bez śladu, szperacze wygaszono i nic nie mąciło obrazu.
Prócz tych gwiazd, rzecz jasna, które człowiek sam umieścił na nieboskłonie. Niemal dokładnie w zenicie widniał jasny punkt wiszącej niezmiennie nad Hindustanem stacji Ashoka. Ledwie kilkaset kilometrów dzieliło ją od kompleksu wieży. W połowie drogi między nią a horyzontem widniała ku wschodowi stacja Konfucjusz, jeszcze niżej stacja Kamehameha, na zachodzie królowały zaś stacje Kinte i Imhotep. Były to najjaśniejsze punkty na równikowym niebie, każdy z nich znacznie przewyższał jasnością Syriusza. Jakże zdumiony musiałby być dowolny antyczny atronom, widząc ten naszyjnik na niebie! Jego zdumienie wzrosłoby jeszcze, gdyby po godzinie obserwacji stwierdził, że żaden z tych punktów się nie porusza; nie wschodzi i nie zachodzi, jak wszystkie płynące przez nieboskłon gwiazdy.
Patrząc na ową rzadką wstęgę świateł, Morgan zaczął w półsennej wizji tworzyć coś nowego. Niewielkim wysiłkiem wyobraźni połączył odrębne punkty w światła tytanicznego mostu… Jak nazywał się most do Valhalli, po którym herosi z legend mieli z tego świata przejść do innego? Nie pamiętał, ale sen i tak był wspaniały. Czy inne istoty, na długo przed człowiekiem, też próbowały spiąć mostem brzegi nieboskłonu ponad własnymi światami? Wspomniał wspaniałe pierścienie Saturna, widmowe obręcze wokół Urana i Neptuna. Wprawdzie wiedział doskonale, że żaden z tych światów nie został nigdy skażony życiem, ale przez chwilę zdumiała go myśl, że te pierścienie mogłyby być szczątkami strzaskanych sztucznych tworów.