Późnym popołudniem, gdy promienie słońca zaglądały pod skalne nawisy, Rajasinghe zerkał czasem na freski, by złożyć wyrazy uszanowania damom dworu. Chociaż uwielbiał je wszystkie, to kilka umiłował szczególnie; niekiedy przemawiał do nich używając najbardziej archaicznych spośród znanych mu form miejscowego języka, wszakże dobrze wiedział, że najdalsza dostępna jego doświadczeniu przeszłość Taprobane leżała daleko w ich przyszłości. Bawiła go też obserwacja żywych ludzi i poznawanie ich reakcji na widok skały, kiedy fotografowali się na wierzchołku lub podziwiali freski. Nie mieli wówczas najbledszego pojęcia, że towarzyszy im ktoś niewidoczny i pełen zazdrości, ktoś bez wysiłku i cicho jak duch przemieszczający się tuż obok, zdolny dojrzeć dowolny grymas twarzy i każdy szczegół stroju. Gdyby Rajasinghe potrafił czytać z ruchów warg, mógłby z pomocą tego teleskopu podsłuchiwać nawet rozmowy turystów.
Jeśli była to jakaś postać podglądactwa, to niegroźna, niewiele było też w tym „nałogu” tajemnicy, gdyż gospodarz z przyjemnością udostępniał teleskop wszystkim gościom. Przydawał się też i do innych celów. Kilkakrotnie już Rajasinghe alarmował strażników, dojrzawszy nadgorliwych łowców pamiątek, i niejeden zaskoczony turysta musiał tłumaczyć się z próby wyrycia swoich inicjałów na skalnej ścianie.
Rajasinghe rzadko sięgał po teleskop z rana, bowiem słońce świeciło wówczas z drugiej strony skały i zachodni stok Yakkagali był ledwo widoczny w półmroku. Jak sięgał pamięcią, nigdy nie zdarzyło mu się podjąć obserwacji wczesnym świtem, kiedy to wolał zwykle kultywować lokalny zwyczaj polegający na sączeniu podawanej do łóżka herbaty (zaszczepiony trzysta lat temu przez europejskich plantatorów). Tego dnia jednak, spojrzawszy w panoramiczne okno, zdumiał się niepomiernie, dostrzegając na tle nieba drobną postać wędrującą po grani. Turyści nigdy nie wspinali się tak wysoko o tak wczesnej porze, a strażnicy mieli uruchomić dowożącą do fresków windę dopiero za godzinę. Co to za ranny ptaszek?
Leniwie zwlókł się z łóżka, włożył pastelowy, batystowy sarong i boso wyszedł na werandę, gdzie stał betonowy słupek dźwigaj ący teleskop. Odnotowując w myślach (po raz piętnasty chyba), że trzeba tu sprawić nowy pokrowiec, skierował instrument na skałę.
— Mogłem się domyślić — mruknął pod nosem wyraźnie usatysfakcjonowany, przełączywszy teleskop na maksymalne powiększenie. Zatem nocny pokaz zrobił należyte wrażenie na Morganie i inżynier korzystał teraz z wolnej chwili, by samemu wybadać, w jaki to sposób architekci Kalidasy wywiązali się z narzuconego im zadania.
Nagle Rajasinghe dostrzegł coś niepokojącego. Morgan krążył tuż przy samej krawędzi platformy na wierzchołku, ledwie o centymetry od przepaści. Mało który turysta ryzykował taki spacer, z rzadka ktoś znajdował w sobie dość odwagi, by zasiąść na Tronie Słonia, z nogami dyndającymi nad otchłanią. Inżynier wszakże już przyklęknął przy siedzisku, jedną ręką obejmując rzeźbiony kamień, i pochylał się nad pustką, chcąc obejrzeć skalną ścianę poniżej. Rajasinghe, który nigdy nie zdołał przywyknąć do wysokości Yakkagali, poczuł się dziwnie nieswojo i o mało nie odwrócił spojrzenia.
Po paru minutach obserwacji uznał, że widocznie Morgan należy do tych nielicznych ludzi, na których żadne wysokości nie robią najmniejszego wrażenia. Z pamięci wypłynęło coś jeszcze (pamięć Rajasinghe wciąż miał doskonałą, tylko czasem lubiła płatać mu brzydkie figle). Zdaje się, że był kiedyś pewien Francuz, który nie tylko przeszedł po linie nad wodospadami Niagary, ale jeszcze przystanął po drodze, by przyrządzić sobie jakąś ciepłą przekąskę na turystycznej kuchence… Gdyby nie nakręcony wówczas film i zgodne relacje świadków, Rajasinghe nigdy by w taki wyczyn nie uwierzył.
I jeszcze coś… Coś związanego z samym Morganem. Ale co? Morgan… Morgan… jeszcze tydzień temu Rajasinghe nie kojarzył bliżej tej postaci…
A tak, właśnie. Przez jeden dzień było o tym głośno w dziennikach. To wtedy po raz pierwszy usłyszał o Morganie.
Główny projektant Mostu Gibraltarskiego zaproponował wówczas coś naprawdę nowego. Dowodził, że skoro wszystkie pojazdy i tak będą prowadzone po jezdni komputerowo, to budowanie barierek jest bezcelowe, a ta jedna oszczędność pozwoli odchudzić konstrukcję o tysiące ton. Oczywiście wszyscy uznali ten pomysł za wręcz upiorny, bo co by się stało, gdyby zdalne sterowanie w pewnej chwili zawiodło? Pojazd przetoczy się gładko przez krawędź i… Projektant miał już gotową odpowiedź, właściwie szereg gotowych odpowiedzi, miał ich aż za wiele.
Gdyby sterowanie zawiodło, to jak wszyscy wiedzą, automatycznie włączą się hamulce i pojazd zatrzyma się na przestrzeni góra stu metrów. Tylko zewnętrzne pasma ruchu byłyby wówczas narażone na jakiekolwiek ryzyko. Jednak prawdopodobieństwo, aby zawiodły jednocześnie i sterowniki, i sensory, i hamulce jest tak małe, że jeden taki wypadek może zajść raz na dwadzieścia lat. Morgan nie poprzestał na tym, pozwalając sobie jeszcze na żart, który zapewne nie był przeznaczony do publikacji, jednak dotarł do nader wielu uszu, wzbudzając żywe poruszenie. Inżynier stwierdził mianowicie, że gdyby już doszło do czegoś podobnego, to może lepiej, żeby taki zbuntowany samochód czym prędzej spadł z jezdni, nie uszkadzając wspaniałego mostu, bowiem to ostatnie mocno by go, to znaczy Morgana, zmartwiło.
Nie trzeba chyba dodawać, że po takim dictum most został wyposażony w tym solidniejsze barierki i odbijacze, niemniej jak dotąd nikt nie próbował ćwiczyć skoków z wysokości do Morza Śródziemnego. Wszelako tym razem Morgan zdawał się zdradzać zamiar chwalebnego polegnięcia w walce z grawitacją. W każdym razie trudno było inaczej wytłumaczyć jego działania.
Co takiego robił? Klęczał przy Tronie Słonia z małym pudełkiem w dłoni, niedużym, rozmiarów dawnej książki. Ścianki pudełka wyraźnie odbijały słońce, ale Rajasinghe nijak nie mógł pojąć, co to może być za przyrząd. Wydawało mu się, że Morgan bada z jego pomocą geologiczną strukturę samej skały, ale po co właściwie?
Czyżby chciał tu coś zbudować? Oczywiście nikt by mu na to nie pozwolił, a Rajasinghe nie mógł sobie wyobrazić niczego, co musiałoby być zlokalizowane właśnie na tej skale zamiast gdziekolwiek indziej. Szczęśliwie dotknięci megalomanią królowie byli już gatunkiem na wymarciu. Tak czy inaczej, obecne zachowanie inżyniera pozwalało mniemać, że Morgan nigdy dotąd nie słyszał nawet o Yakkagali.
Nagle Rajasinghe, który uważał się za człowieka opanowanego i zdolnego zachować kamienną twarz w najbardziej nawet zaskakujących i dramatycznych okolicznościach, odruchowo krzyknął z przestrachu, kiedy Vannevar Morgan uczynił spokojnie krok nad przepaścią, tracąc oparcie pod nogami.
6. Artysta
— Przyprowadzić Persa — powiedział Kalidasa, kiedy już odzyskał dech w piersi. Wspinaczka od fresków na Tron Słonia nie była trudna ani niebezpieczna, przynajmniej od czasu gdy schody zostały obudowane solidnym murem, jednak potrafiła zmęczyć. Przez ile jeszcze lat, zadumał się Kalidasa, będę miał siły odbyć tę drogę samodzielnie? Owszem, niewolnicy mogli go ponieść, ale korzystanie z takich wygód podkopywało zawsze dostojność króla. Nie można też dopuścić, aby czyjekolwiek obce oczy oglądały setki cudnych postaci tworzących jego niebieski dwór.
Od dzisiaj dzień i noc strażnik będzie czuwać przy schodach, tych jedynych prowadzących w dół, do prywatnego raju stworzonego przez Kalidasę. Po dziesięciu latach mozołu ziścił się wreszcie jego wielki sen. Mnisi na sąsiedniej górze mogli sądzić co innego, ale Kalidasa wiedział, że oto został bogiem.