Polecamy również:
Grzegorz Gortat
Patron
Arkadiusz Pacholski
Lśnienie nad głębiną
© 2004 by Paweł Jaszczuk
All rights reserved
Redakcja
Błażej Kemnitz
Opracowanie graficzne serii, projekt okładki oraz ilustracja Zbigniew Mielnik
Wydanie I
ISBN 83-7301-535-3
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. (0-61) 867-47-08, 867-81-40;
fax (0-61) 867-37-74
e-maiclass="underline" rebis@rebis.com.pl
www.rebis.com.pl
POZNAŃSKA DRUKARNIA NAUKOWA Sp. z o.o.
60-281 Poznań, ul. Heweliusza 40
Szpital Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego á Paulo mieści się we Lwowie przy Teatyńskiej 1 w starym ceglanym budynku przypominającym szkołę. W czwartek przed południem zjawił się tam Jakub Stern, dziennikarz lwowskiego „Kuriera”, by zdobyć materiał do kroniki sensacyjnej. Stern wymyślił już porywający tytuł. Wahał się jeszcze, czy słowo „rzeźnik” nie jest zbyt łagodne. A może „oprawca”? - chodziło mu po głowie. Albo, bardziej dobitnie, „potwór”?
Z tą wątpliwością minął szpitalną dyżurkę i zatrzymał się pośrodku holu. Rozglądał się, słuchał, węszył. Ciężki zapach lizolu, doprawiony wonią przepoconych piżam, zelektryzował jego wyobraźnię. Stern ruszył. W sprinterskim tempie pokonał dwa piętra i stanął pod drzwiami izolatki schowanej za gabinetem zabiegowym. Miał już wejść, lecz chłód mosiężnej klamki ostudził jego zapał. Dla pokonania tremy wziął głęboki wdech i delikatnie pchnął drzwi oddzielające go od tajemnicy.
W szpitalnej izbie, do której wszedł, dostrzegł tylko podstawowe wyposażenie: drewniany stół przykryty niebieską ceratą, dwa taborety, metalowy wieszak, zlew z blaszanym dzbankiem i płócienny parawan przesłaniający łóżko.
Stern zrobił trzy kroki w stronę okna z widokiem na kopiec Unii, a kiedy się obrócił, znalazł się sam na sam z przerażoną chorą.
- Ja - zaczął nieśmiało - chciałem się, proszę pani, dowiedzieć...
Mówił coraz ciszej, aż w końcu zamilkł.
Zofia Widacka, niebrzydka trzydziestoletnia szatynka, zobaczywszy intruza, szybko naciągnęła koc i przysunęła się do ściany. Właśnie w tym momencie (Stern żałował, że nie zabrał aparatu) ukazał się zabandażowany kikut jej lewej stopy. Nagła reakcja Widackiej nie pozostawiała wątpliwości: wyciągnięcie z niej czegokolwiek graniczyć będzie z cudem. Mimo to, niczym zadufany sztubak, spróbował od nowa. Z wprawą dyplomaty przebrnął przez niezbędną prezentację, a potem, jakby od niechcenia, przystąpił do rzeczy
- Jakiś szczegół, proszę pani - rzucił błagalnie. - Przecież musi pani coś pamiętać. Nie widziała pani jego twarzy, lecz... może „on” (specjalnie, żeby nie zranić kobiety, użył tego eufemizmu) utykał, może jego głos był nienaturalny. Na pewno zapamiętała pani, jak wyglądał. Kobiety przykładają dużą wagę do ubioru. Jestem pewien... - Otworzył notes. Odkręcił nasadkę pióra, gotów pisać. Tekst był „na wczoraj”, tylko ten fakt się liczył. Przeciągnął ukośną kreskę, pod którą miały się znaleźć słowa Widackiej. Gdy podniósł wzrok, zobaczył zielone, szeroko otwarte oczy, więc zaczął zdesperowany: - Nie będę poruszał, proszę mi wierzyć, tych bolesnych wspomnień. Niech pani jedynie opisze tamten dzień. Było gorąco. Kiedy upał jest nie do zniesienia, ja to wiem, w lesie szuka się ochłody. Dlatego na minutkę odeszła pani na bok, tam gdzie...
- Zostawcie mnie wreszcie w spokoju! - Kobieta niespodziewanie zaniosła się płaczem.
Stern stracił cierpliwość. Był przecież sam. Liczba mnoga oznaczała, że konkurent z innej gazety go wyprzedził. To nagłe odkrycie zdenerwowało go. Poczuł się perfidnie oszukany.
- Od pani zeznań zależy teraz czyjeś życie! - powiedział, odwołując się do jej rozwagi. - Wiem, że starała się pani znaleźć drogę, a wtedy... ten szaleniec panią zaatakował.
- Nie, nie, nie! - Widacka skryła twarz w poduszkę. - Niech pan mnie zostawi w spokoju!
Przeraźliwy krzyk zaalarmował szpitalny personel.
Z korytarza wbiegła salowa ze ścierką, a za nią siostra zakonna.
- Co się tu, do licha, dzieje? - zapytała ostro salowa.
- Jak pan się tu, na miłość boską, dostał? - rzuciła z pretensją siostra, kreśląc w powietrzu znak krzyża. - Proszę natychmiast stąd wyjść!
Salowa zamierzyła się mokrą ścierką.
- Niech on się czem prędzej stąd zabiera! Fora!
- Nie tak ostro! - bronił się dziennikarz, przeciskając się do drzwi. - Zaraz wszystko wytłumaczę.
- Ta wynoś się, drania jedna, ale już! - nie przebierała w słowach salowa. - Myśli, suczy patafian, że trafił na Ormiańską do knajpy!
Stern, jak kameleon, podszył się pod inspektora policji.
- Ta wizyta wymaga ode mnie dyskrecji. Nie mogę działać po omacku. Mam zebrać dane, ustalić fakty i z tych pozornych drobiazgów, proszę mi wierzyć, stworzyć jego portret psychologiczny. Bez pomocy pani będę dreptał w miejscu, więc...?
- Trudno! Lekarz nie pozwala! - Siostra popatrzyła surowo, marszcząc brwi pod kornetem. - Pani Widacka dość się już przez was nacierpiała. Nie ma u was, jak widać, żadnej świętości.
- Å propos świętości - odezwał się bezczelnie Stern, wczuwając się w rolę gliny - mogę dać doskonały przykład na to, że...
W porę ugryzł się w język. Wiedział, że jutro lub pojutrze będzie musiał tu wrócić i palenie mostów tylko utrudni mu pracę. Dobrze jest gadać, ironizował w myśli, odgrywając teatr ze szmatą albo wielkim jak płachta na byka kornetem.
Tak czy siak, należało zwijać żagle. Wsunął pióro z notesem do kieszeni. W drodze do drzwi rzucił jeszcze okiem na wystający spod koca zabandażowany kikut stopy Wi- dackiej. Co komu po informacji, że szarytka ma krzywy zgryz, a ruda salowa piersi jak stągwie. Takich wiadomości nie zamieszcza się przecież na pierwszych stronach lwowskich gazet, pomyślał, opuszczając bez pożegnania trzy zjednoczone przeciw niemu kobiety.
Ten dzień nie przyniósł już żadnych rewelacji i frapujący temat morderstw w Rowach wciąż nie miał zakończenia. Trzeba się było spieszyć. Postępów w śledztwie domagali się lwowscy rajcy. Pytania od czytelników płynęły z całej Rzeczypospolitej, dowodząc, że cykl jego artykułów był strzałem w dziesiątkę. Teraz należało kuć żelazo, póki gorące. Dawkować na pierwszej stronie opisy krwi i nienaturalnie poskręcanych zwłok. Robota jak każda inna. Stern po latach szczerze ją polubił, przezwyciężywszy w sobie resztki niepotrzebnych oporów. Może dlatego mu się powiodło? W redakcji mówiono o nim jak o guru. Radzono się go i naśladowano. Byli jednak i tacy, których zżerała zazdrość. Sądzili, że tak jak on mają prawo umieszczać pod tekstem inicjały lub nawet całe nazwisko.
Ostatnie dni kazały Sternowi chuchać na informatorów, ba, być dla nich miłym. Współpraca z policją układała się kiepsko. Jak na złość inspektor Zięba, specjalista od seryjnych zabójstw w komendzie wojewódzkiej, pojechał z delegacją miejską do Gdyni. Dlaczego do Gdyni, a nie do Kołomyi, tego dziennikarz nie wiedział. Pocztówka z trójmasztowcem i dowcipnym tekstem - „Jestem na Lwowie, ahoj!” - nie poprawiła mu humoru.
Stern zawziął się. Nie miał zamiaru dać inspektorowi satysfakcji. Z redakcyjnego biurka sprzątnął notatki i razem ze zdjęciami przyniósł do domu. Po południu w swoim gabinecie na piętrze sortował materiał, układając makabrycznego pasjansa. Zdjęcia wykonane nowiutkim weltek- sem, którego blaszkowa migawka uruchamiana była z korpusu, wbijały go w dumę. Tak ostrych pozytywów - gdyby nie fotografowany obiekt - mogłoby mu pozazdrościć niejedno atelier. Ale właśnie ta obrzydliwa dokumentacja rodziła jeszcze więcej wątpliwości. Co oznaczały podkute, rozrzucone stopy? Przesłanie? Sprzeciw? A może wołanie o pomoc nieuchwytnego szaleńca? Ten, kto zabrał do lasu młotek, gwoździe i podkówki, dwukrotnie już odprawił mrożący krew w żyłach rytuał.