Выбрать главу

Stern obudził córkę, lecz ta wzbraniała się wyjść. By jej się przypodobać, łasił się, skamlał, robił małpie fikołki. Chciał, by natychmiast odpuściła mu winy i wróciła do swego pokoju. Ale Kasia nie przyjmowała przeprosin.

Leżąc pod budą i udając, że nie dostrzega karcących spojrzeń sąsiadów, przekomarzał się z córką dobre pół godziny. W końcu zmęczeni, oblepieni trawą i sierścią zostawili psie schronienie. Kasia ani razu nie podniosła głowy. Z wbitym w ziemię wzrokiem szła przy ojcu jak na śmierć. Jej uparte milczenie porażało Sterna. Wiedział, że jeśli go nie przerwie, może doprowadzić do nieszczęścia. Chwytał się różnych sposobów - chciał ją czymś przekupić, gotów był spełnić wszystkie jej zachcianki - lecz Kasia, obrażona, poszła prosto do swego pokoju.

W ciągu tych kilku dni, gdy Anna była w Poznaniu, czuł się podle. Bał się, że jego zachowanie pozostawi trwały ślad w psychice córki. Zrozpaczony przyrzekł sobie (poprzednie ślubowania nie liczyły się), że nie będzie więcej pił. Cokolwiek się zdarzy, jeśli w ogóle się zdarzy, postara się pić z umiarem, zwłaszcza gdy zostaną z Kasią sami.

Tyle, aż tyle myśli dopadło go w różowym pokoju z powodu jej pamiętnika. Stern zamknął szufladę, przekręcił klucz i jak złodziej wyszedł z domu.

Kwadrans na trzynastą Jakub natknął się na schodach redakcji na Adama Brodackiego. I tym razem jego głośne „Dzień dobry” zabrzmiało prowokująco, jak zapowiedź kłótni. Stern nie był ślepy i doskonale wiedział, że wysoki, przystojny Brodacki jest obiektem westchnień damskiej części redakcji „Kuriera”. Zwracał na siebie uwagę niepowtarzalnym stylem. Gęste czarne włosy czesał do góry, co jakiś czas poprawiając je, jakby od niechcenia, ruchliwymi palcami. Nosił się sportowo, lecz nigdy nie zapominał o jakimś eleganckim dodatku. Męski ideał!

- Panie Stern, panie redaktorze, szuka pana Krezus - rzekł z przejęciem.

- Znowu się mnie czepia?

- Nie, on chciałby z panem...

- Ale ja nie chcę. On nie jest w moim typie.

- W każdym razie prosi tylko, żebym...

- Mamy kolejnego szczura? Wydaje mu się, że wystarczy niepostrzeżenie wślizgnąć się przez uchylone drzwi... — Stern rzucił do góry gniewne spojrzenie.

Brodacki zacisnął szczęki.

- Ja przecież niczego, kolego, nie powiedziałem.

- Zatem dzięki szefowi jesteśmy już kolegami?

Młody dziennikarz był zszokowany.

- Ale to nie moja wina - zaczął się nieporadnie tłumaczyć.

- Winny jest tam. - Stern wycelował palcem w sufit.

- Nie rozumiem. Krezus ma gabinet na dole.

- Panie Brodacki, pan tego nigdy nie zrozumie.

Jakub zostawił stażystę na korytarzu i poszedł do swego pokoju. Nie zdążył jeszcze zamknąć drzwi, gdy wściekle rozdzwonił się telefon. Położył teczkę na biurku i niespiesznie podniósł słuchawkę z widełek.

- Zbudził się Wielki Lwów - usłyszał napastliwy głos Krezusa - umilkły dzwony kościołów, a pan co? Spóźnia się na kolegium? Co z pańskim tekstem? O ile pamiętam, a pamiętam, obiecywał pan go na rano!

- Dostałem ważną wiadomość - oznajmił Stern. - Znowu...

- Dobra wiadomość to zła wiadomość! Miał pan być krok przed policją, a nie wlec się z tyłu. Ile jeszcze będę czekał? Nie ma pan dzisiaj weny? A może pan ma jakieś poglądy, co? Ja nie chcę słyszeć o żadnych poglądach, za które się trafia do Berezy. Pan jest i pana nie ma, rozumie pan? Pan ma być weneckim lustrem. Przez pana tekst czytelnik patrzy na świat i zbiera mu się na wymioty. Pan jesteś właśnie od takich wymiotnych potraw. Kojarzy pan?

- Coś tam kojarzę! - powiedział Stern.

- To bosko! Mam nadzieję, że dostojna melodia kurantów nie wytrąciła pana z równowagi.

- Szefie, proszę - Jakub zmienił taktykę - jeszcze dzień...

- Jeszcze tydzień, a potem miesiąc, co? - zakpił Krezus. - Czytelnik nie będzie za panem biegał. Na pana miejsce czekają w kolejce inni. Chociażby Adaś Brodacki, facet po Jagiellonce. Od dziś będzie współpracował z panem na stałe. Może go pan nazywać kolegą. On się szybko uczy.

- Za szybko! - odparował Stern.

- Nie podoba się panu ta pomoc? Panu się za wiele nie podoba. Teraz powie pan, że znowu się go czepiam, tak? Będę się czepiał. W tym mieście dzieją się cuda, a pan jest ślepy. Co pan na to?

Dziennikarz odsunął słuchawkę od ucha i zakrył mikrofon ręką.

- Sram na to - rzucił zadowolony.

- Dlaczego pan nic nie mówi? No tak, ja strzępię sobie język, a pan po prostu myśli. Luksus, słodkie makagigi, nieprawdaż?

- Potrzebuję tygodnia, by...

- Tygodnia? Daj Boże! To przecież wieczność. Niech pan o tym zapomni! Pański tekst musi kipieć, co ja gadam, on musi wabić kolorkiem, zapaszkiem, smaczkiem...

- Smrodkiem miasta, które mieszkańcy nazywają „Wielkim”.

- Tak jest! Smród to też zapach, tyle że konkretny! Nareszcie pan zaskoczył - zapiał Krezus. - Pański tekst ma rozsiewać fetor! Ludzie mają się za nos łapać i szukać po kieszeniach chusteczki. Fetooor! - krzyknął do mikrofonu i się wyłączył.

Ostra rozmowa z Krezusem okazała się, jak zwykle, owocna. Szef nie lubił jałowych redakcyjnych spotkań. Swoje cierpkie uwagi walił prosto z mostu. Za to był tak nienawidzony, jak i podziwiany.

Przezwisko Krezus - od króla starożytnej Lidii - przylgnęło do niego wkrótce po tym, jak kupił na Sygniówce działkę i zaczął wznosić prawdziwy pałac. O zbytku owym krążyły w redakcji dowcipy. Żartowano, że pałac pożarł wszystkie oszczędności szefa, a nawet wciągnął go w gigantyczne długi. Fakt - budowa posuwała się w ślimaczym tempie. Stern wiedział, że mimo upływu dziesięciu lat gotowe były zaledwie kamienny fundament, piwnice i narożna wieża. Krezus nie śpieszył się. Najwidoczniej nie podniecał go końcowy efekt, lecz sama idea zmagania się z materią. Jego życie powoli stawało się legendą. Mówiono, że jako szesnastoletni chłopak uciekł od rodziców do Lwowa i że jest synem organisty z Żółkwi. Podobno zmalował coś grubszego, lecz nikt nie wiedział co.

Zarabiał na chleb, roznosząc po mieście gazety. Dostał to zajęcie po wygranej krwawej bójce i jeszcze teraz miał paskudny ślad na prawym uchu. Zanim zdobył ostrogi ze- cera, był czeladnikiem porządkującym kaszty. Uczył się po nocach, czepiając wiedzy jak pijany płotu. Ambicja wciąż i wciąż pchała go naprzód. Dzięki niej jako prymus skończył na uniwersytecie wydział humanistyczny, na którym specjalizował się w filologii klasycznej i historii.

Już pod koniec studiów załapał się w „Kurierze” jako zwykły reporter. Zaczął pisać drapieżne, pełne polotu teksty. Kopiował najlepsze pióra, aż wreszcie wypracował oryginalny, rozpoznawany przez czytelników styl. Był oszczędny i zaradny. Pieniądze z honorariów niechętnie przeznaczał na życie, za to wydawał bez zastanowienia na szlifowanie języków. Po kilku latach ten młody, zdolny człowiek był prawdziwą encyklopedią wiedzy. Łatwo został zastępcą redaktora naczelnego „Kuriera”, a w wieku trzydziestu lat - naczelnym. Jego awans był w pełni zasłużony. Inwestowanie w siebie zaprowadziło go, niczym amerykańskiego pu- cybuta, na sam szczyt kariery.

Stern próbował odgadnąć filozofię Krezusa. Wydawało mu się, że jego rozumienie świata jest nadzwyczaj proste: należy brać z niego tyle, ile się da. Ten czterdziestoletni kawaler był tytanem pracy. Pojawiał się w redakcji pierwszy, wychodził zaś ostatni. Zdarzało mu się też spać w gabinecie na rozkładanym łóżku, które chował za szafą. Gazeta była dla niego wszystkim. Zastępowała mu żonę i dzieci, gdyby więc z jakiegoś powodu upadła, niechybnie poszedłby razem z nią na dno.

Każdego dnia Krezus spalał się i powstawał na nowo, jak Feniks z popiołów. Radził sobie jak umiał, a umiał wypalić codziennie jedno cygaro i wyżłopać niesamowitą ilość kawy do przygotowywanych przez Kazię kanapek. Był ciekaw życia. Chyba dlatego drzwi jego gabinetu stały zawsze otworem, by mógł obserwować z uwielbieniem budzący się do pracy zespół redakcyjny.