Stern podszedł do okna. Tak, pomyślał, Krezus ma rację: to miasto jest Wielkie. Tramwaje niczym żaglowce dobijały do przystanków, by wypuścić po trapach tłumy pasażerów. Towarzyszyły temu śmiechy, przekleństwa i śpiewy. Wystarczyło wyjrzeć na zewnątrz, by usłyszeć przeraźliwy pisk stalowych kół na „wykręcie Badeniego”, głośny stukot dekarskich młotków i płochliwą odpowiedź podrywających się do lotu gołębi, mlaśnięcia końskich kopyt po bruku i ogłuszające „goooool!” na stadionie Pogoni, gdy Matyas „Myszka” strzałem z woleja pakował piłkę do siatki stołecznej Legii.
Przed chwilą Krezus kazał mu widzieć w tym mieście pępek świata. I Stern, siadając za biurkiem, poczuł, że budzi się w nim werwa. Znowu chciał się zmierzyć z wielkim nieznanym. Uderzył palcami w okrągłe klawisze continen- tala. „Zagadkowe morderstwa w Rowach postawiły na nogi Polskę” - wystukał. Miał zamiar rozwinąć tę myśl, lecz coś kazało mu wrócić do napisanego wcześniej zdania. Przed słowem „Polskę” dodał przymiotnik „całą”, a potem wymyślił kolejne zdanie, bawiąc się z czytelnikiem w kotka i myszkę: „Ze strony policji padają zapewnienia, że w ciągu najbliższych dni...”
Telefon z sekretariatu poderwał Sterna na nogi. Zostawił rozpoczęty tekst i zbiegł piętro niżej.
- Cóż to za rewelacja, pani Kaziu? - spytał, zerkając przez uchylone drzwi do gabinetu szefa.
- A taka, że ma pan wyjątkowe szczęście! - powiedziała sekretarka, machając z daleka telegramem. - Znowu znaleźli trupa! Te sztywne panienki z lasu ostatnio lgną do pana...
- Nie przymierzając, jak do gówna muchy - dokończył głośno Krezus, wychylając z gabinetu wielką, łysą głowę.
Stern, uodporniony na soczyste porównania, wyjął spomiędzy wypieszczonych palców Kazi telegram pocztowy i odczytał na głos:
NIECH PRZYJEŻDŻA NATYCHMIAST. STOP ZNALAZŁEM PRZY STRUMIENIU N. D. STOP.
- Nie ma mowy o trupie! - rzucił przekornie. - Coś pani Kazia kręci.
- Akurat! - odparowała sekretarka, patrząc przymilnie w oczy szefowi. - Może odkryli pod P. wielką żyłę złota! „N” to nieboszczyk, a ten „D”, sam pan kiedyś mi mówił, to pana dobry znajomy.
- Szkoda czasu na dyskusję - rzekł Krezus, podciągając jedwabny krawat. - Stażysta zaraz tu będzie. Oddaję go we właściwe ręce. Swoją drogą, skok na głęboką wodę dobrze mu zrobi.. Gdyby się topił, niech mu pan rzuci koło ratunkowe, byle nie za szybko. I jeszcze jedno. Wiem, że ma pan opory, by z nim współpracować, bo pan Adam ma żołądkowe sensacje. Ale kto ich na początku nie ma? Pan był chojrakiem, gdy pierwszy raz widział rozkładające się zwłoki? Panie Jakubie, na litość boską, niech pan będzie dla niego jak rodzony ojciec, jak matka. Rozumiemy się? - kpił.
Stern cierpliwie słuchał idiotycznej tyrady, trzymając język za zębami.
- Weźmie pan tatrę i pojedzie z Brodackim do Rowów. Tym razem niech mu pan da pokierować. Chłopak przechwala się, że jest dobrym szoferem. Nie muszę przypominać, panie Jakubie - dodał władczym tonem - że tekst jest, jak zwykle, na wczoraj!
Potrzebowali pół godziny, by wrzucić do samochodu podręczny bagaż, zatankować do pełna i zawiadomić rodziny o nagłym wyjeździe. Anna, którą oderwał w aptece od receptury, trzasnęła wściekle słuchawką, wypomniawszy mu obiecany teatr, za to Brodacki usłyszał od mamusi troskliwy instruktaż: „Błagam cię, syneczku, jedź powoli i uważaj”. I uważał! W niecały kwadrans, ścigając się po ulicach, wyprzedzając chyże automobile i ciężkie fury zaprzężone w perszerony, dojechali do Wzgórz Zniesieńskich. Po niespełna godzinie minęli Podhorce i skierowali się w stronę Rowów, zostawiając z prawej strony leżące w dolinie, zasłonięte lasem P.
Upał wyraźnie zelżał. Ożywczy wiatr przeganiał po niebie chmury, bawiąc się ruchomymi plamami cieni. Pogoda była wymarzona na podróż. Skupiony Brodacki ssał miętówkę i, jak kazała mamusia, wypatrywał na drodze przeszkód, na których samochód podskakiwał niczym nieokiełznany źrebak. Przed mostkiem z drewnianych bali, wyznaczającym granicę Rowów, stażysta zwolnił. Po lewej stronie na horyzoncie pokazały się zabudowania wsi, które na tle lasu wyglądały jak rozsypane klocki. Po drugiej stronie na łagodnym stoku pochylona postać grabiła siano, a stadko białych owiec cierpliwie skubało trawę. Za rzędem stogów przypominających wielkie żuki gnojne pasły się dwa leniwe woły. Autentyczna idylla!
Stern otworzył szerzej okno. Zapach trawy i ziół ze świeżo skoszonej łąki wdarł się do samochodu, rozbudzając werwę. Sensacyjny materiał był, jak się zdawało, na wyciągnięcie ręki. Właśnie teraz Stern skojarzył, że rysuje się przed nim niepowtarzalna szansa, by skomuś dołożyć. Nie wiedział jeszcze tylko komu. Może polecą głowy, a może jego kronika zapoczątkuje debatę w Sejmie? „Kto naprawdę dopuścił do tych okrutnych zbrodni? Jak długo jeszcze społeczeństwo ma być bierne? Czy rząd poda się do dymisji? Komu zależy na skompromitowaniu wymiaru sprawiedliwości?”
Brodacki tymczasem nie stawiał sobie aż tak ambitnych pytań. Skoncentrowany na jeździe odzywał się, kiedy musiał. Jego jedynym zmartwieniem było, czy wrócą na niedzielny mecz i czy bramkarz Pogoni Spirydion Albański wykuruje kolano po perfidnym faulu napastnika warszawskiej Legii.
Szalona jazda dobiegła końca, gdy pokryta kurzem tatra zatrzymała się na podwórzu leśniczówki, płosząc wygrzewającego się na pieńku burego kota. W tej samej chwili uzbrojona w strzelbę gospodyni wyszła na ganek przywitać intruzów.
- Kogo czort niesie?! - zaczęła ostro, by zaraz złagodzić ton. - Koniec świata! Pan Jakub Stern z kolegą przyjechał. Aleście mnie przestraszyli. Myślałam już, że to jakaś banda hajdamacka przyjeżdża dobytek mi rabować. Murzyn, poszedł migiem do budy! - krzyknęła na ujadającego wściekle psa, oglądając z zaciekawieniem gości i samochód.
Stern rozejrzał się po podwórku. W cieniu gęstego bzu dostrzegł czarną kozę pijącą wodę z drewnianego koryta. Spojrzał przelotnie na zamknięte stodołę i oborę. Nie widząc gospodarza, skupił wzrok na otwartym oknie leśniczówki, w którym grzała się na słońcu kolorowa, zasypana cukrem ratafia.
- Nic z tego, panie Kubo, tu go pan nie wypatrzy. Daniluk z Walerkiem wsiedli na rowery i z policją w ciemny las na zręb pojechali.
- Żarty pani sobie stroi? - rzucił Brodacki, pokazując telegram. - A to co? Papier się już nie liczy? Przyjechaliśmy obejrzeć nieboszczyka.
- Jeśli to prawdziwy nieboszczyk, to może sobie zaczekać - skwitowała gospodyni, opierając strzelbę, niczym trzonek od szczotki, o ramię. - Daniluk zjedzie pod wieczór. Chcecie, to czekajcie, nie chcecie, to nie.
- Porywająca propozycja. Mamy tu z założonymi rękami siedzieć? - zapytał Brodacki, spluwając na parę kaczek drepczącą zapamiętale do zwolnionego przez kozę koryta.
- A kto komu każe! - odparowała rozeźlona kobieta. - Powie pan słowo i jakaś robota dla nudzącego migiem się znajdzie.
Stern, zdziwiony wybuchem stażysty, próbował łagodzić sytuację.
- Pan Adam jest w gorącej wodzie kąpany, sam kiedyś taki byłem - oznajmił. - Coś mi mówi, pani Hanno, że lepiej rozejrzeć się w miasteczku. Znam drogę przez las, to ledwie osiem kilometrów. Mam przeczucie, że się tam czegoś ciekawego dowiemy.
- A ja mam serdecznie dość tych małych, zażydaczonych miasteczek - oznajmił Brodacki i ponownie splunął. - Pod- kusiło mnie przyjechać na staż do Lwowa!
- W takim razie musi pan odwiedzić Kurojada - powiedziała z chytrym uśmieszkiem Danilukowa, lustrując stażystę od stóp do głów.
- A co to znowu za jeden? - zapytał Brodacki.