- Jak już go pan zobaczy, to się wszystkiego dowie! - odparła, poprawiając gruby kok upięty na czubku głowy.
Ostatecznie, mając do wyboru czekanie do wieczora lub zniknięcie z horyzontu leśniczynie, postanowili zajechać do P. Danilukowa przystała na to ochoczo, gdyż zyskiwała czas na zrobienie porządków i przygotowanie kolacji.
W czasie jazdy przez leśne wertepy Stern nie odzywał się do stażysty. Celowo przyjął taką taktykę, żeby nauczyć go moresu. Metoda okazała się skuteczna. Kiedy między kępami drzew zamajaczyła kościelna wieża, znak rozpoznawczy miasteczka, Brodacki przerwał milczenie. Zamiast jednak przeprosić, obrócił głowę w stronę Jakuba i przekrzykując motor, zapytał:
- Czy mówi panu coś nazwisko Krzywicka?
- Irena? - Stern odpowiedział pytaniem.
- Jasna cholera! Zdaje się, że tak! - krzyknął stażysta, w ostatniej chwili omijając wóz drabiniasty.
- To wyjątkowo cięte pióro, na które trzeba uważać - rzekł dziennikarz, przypominając sobie reportaże sądowe drukowane w „Wiadomościach Literackich”, w tym ze sprawy Gorgonowej.
- Krezus napomknął mi przed wyjazdem, że tę panią interesuje nasz temat i całkiem możliwe, że węszy gdzieś tu w okolicy.
Informacja zmroziła Sterna, lecz nie ze względu na zawodową konkurencję. Zastanawiał się, dlaczego Krezus przekazał tak sensacyjną wiadomość stażyście. Nie wierzył w przypadek. Miał kolejny dowód na to, że szef rzuca do gry znaczone karty.
Kiedy wjechali w uliczkę prowadzącą na rynek, Stern zapomniał o afroncie. Miasteczko przywitało ich okrutną biedą. Przypominało przenicowany garnitur, reprezentacyjny wjazd zaś - dziurawą kieszeń, przez którą zapuścili się do wyświechtanego środka. Wszystko wokół domagało się natychmiastowej troski: przyduszone do ziemi domki, garbate ulice, a może nawet ludzie. Jakub czuł się na tym zadupiu jak jezuita na „polskim” Madagaskarze. Nic tylko paść na kolana i się modlić.
Krzykliwy tytuł dziennika namalowany na bocznych drzwiach tatry wywołał w miasteczku sensację. Pierwsze zareagowały dzieci, które na zapleczu fabryczki wody sodowej grały w hacle. Ledwie samochód stanął, poderwały się spod płotu.
- Pan da mi popatrzeć - błagał Brodackiego chłopak w szarej lnianej koszuli i krótkich pocerowanych spodniach.
- On będzie potulny jak trusia - poparła go piegowata dziewczynka ze skakanką. - Ja go znam.
- Wcale nie! - wrzasnął mały konkurent, który odchylił deskę w płocie. - Pan wie, on przynosi ze szkoły same pały, a ja jestem cztery miesiące starszy i wiem więcej.
- Gówno, skarżypyto, wiesz! - odszczeknął się blondynek, zaciskając złowrogo pięści. - Ja mam ojca w policji i się na wszystkim znam! A ty jesteś parszywy Żydziak.
- Aty... ty jesteś głupi goj! - zawołał z płaczem dzieciak i pokazując zdarte zelówki, jak kot dał nura przez dziurę w płocie.
- Mówię panu, on sam jest głupi - powiedziała ruda, kręcąc młynka skakanką.
- Jak mój but - oznajmił bosy chłopak, wycierając łokciem nos. — Jego ojca powieźli na wiosnę do Berezy, bo on jest koniomista.
- Koniomista? - udał zdziwienie Brodacki.
Dziewczynka zrobiła wielkie oczy.
- To taka wesz - tłumaczyła - co daje dupy Sowietom.
Brodacki parsknął śmiechem, a para dzieciaków zawtórowała mu wesoło.
- A skąd ty to wiesz? - Stażysta popatrzył na rudą pie- guskę.
- Tata mamie raz pod sekretem mówił, jak Boga najświętszego kocham! - mądrzyła się mała, dłubiąc palcem w nosie. - Dlatego ludzie wybili Goldsztajnowi szyby na przeciąg i zawiesili na drzwiach krzyż. Będzie miał nauczkę fest!
- Więc twój ojciec służy w policji? - Brodacki nachylił się nad łobuziakiem.
- Aha. Jest stójkowym! - odpowiedział z dumą szkrab, podskakując na jednej nodze.
- A mówiłeś, że woźnym. - Dziewczynka wytrzeszczyła oczy.
- Zamknij paszczę! - powiedział chłopak i dał jej potężnego kuksańca.
- To Żydziaki boją się ciebie? - ciągnął stażysta.
- I to jak! - rezonował blondynek, przekładając z ręki do ręki zardzewiałe hacle.
- A siedziałeś już kiedyś w prawdziwym samochodzie? - zapytał jakby od niechcenia Brodacki.
- W prawdziwym to jeszcze nie. Pewnie jestem za mały - dodał z żalem, przylepiając nos do szyby.
- Bzdury pleciesz! - Stażysta puścił oko do Sterna. - Wskakuj, to cię zaraz przewiozę.
Chłopak nie wierzył.
- Ja?
- Ty! Nad czym się zastanawiasz? - Stern sięgnął po papierosa. - No, pakujcie się śmiało, zaczekam tu na was.
- Ja się boję! - powiedziała ruda smarkula i na wszelki wypadek, ciągnąc za sobą skakankę, zmyła się w bezpieczne miejsce, pod płot.
Chłopak spojrzał na nią z wyższością. Otworzył drzwiczki i, pewny siebie, usadowił się obok Brodackiego. Kiedy koła zaczęły się toczyć rynsztokiem, wyrywając krowie placki, ślady po przedpołudniowym targu, brzdąc z wrażenia zaniemówił. Każdy detal budził jego zainteresowanie. Jak zahipnotyzowany obserwował kiwające się strzałki, a potem najważniejszą rzecz w szoferce - kierownicę, którą Brodacki trzymał dla fasonu jedną ręką. Czy to możliwe, że on, w wieku dziewięciu lat, jedzie przez miasteczko najprawdziwszym samochodem?
Stern śledził wzrokiem tył tatry, aż granatowa plama z czarnym kołem na bagażniku zniknęła w ciasnej uliczce. Oglądając wymalowany na drzwiach zegarmistrza cyferblat ze wskazówkami zamarłymi kwadrans na trzecią, wyjął papierosa z papierośnicy i zapalił. Był w P. pierwszy raz po kilkunastoletniej przerwie i widział, że niewiele się tu zmieniło. Hotelik, w którym kiedyś nocował, tak samo niebezpiecznie przechylał się w lewą stronę podtrzymywany, zdawało się, przez wiekową gruszę. Zniknęły wprawdzie austriackie napisy, lecz była to jedyna zmiana w zakonserwowanej przez kryzys gospodarczy mieścinie.
Po tej konstatacji Stern zaczął rozglądać się uważnie. Nieruchomy, z papierosem w kąciku ust, niczym sędzia miał wydać wyrok. Właśnie teraz, gdy zaciągnął się dymem, poczuł autentyczne zadowolenie. Był tam, gdzie rzucił go los. Uwielbiał chwile, gdy jego życie toczyło się w nieznanych wcześniej miejscach, których nie planował w ogóle odwiedzić. Teraz były to zapyziałe P., lecz jutro mogła to być Warszawa albo nawet sam Paryż.
Kiedy znowu zaciągał się dymem, czując nieziemską rozkosz, wydawało mu się, że zza każdej firanki, z każdego rzemieślniczego warsztatu ktoś mu się przygląda. Jakby na potwierdzenie tych podejrzeń wyrosła przed nim staro- winka w czarnej chustce z propozycją sprzedaży pół kopy świeżych „jajków”. Po niej, idąc na skróty przez placyk, zjawił się nieogolony rybak i zaoferował za „złocisza” świeże ryby.
- Jeszcze dyszo, pane. Kup pan świeże lyny, do śmita- ny! - zachwalał trzepoczący się w siatce towar.
Zanim Brodacki wykonał rundę wokół rynku, przy dziennikarzu zatrzymał się jeszcze pomocnik fryzjera z nie- dopiętym rozporkiem i słowami: „Strzyżenie szanownego pana i ogolenie brzytwą gratis”. Niepocieszony kilka razy oglądał się, by zapamiętać twarz nieznajomego.
Kiedy samochód minął otwartą na oścież stolarnię, ruda dziewczynka oderwała się od płotu i stanęła ufnie przy Sternie.
- Nie jechałam, bo mnie jeszcze w nodze strzyka. - Pokazała zbite kolano.
Jakub spojrzał na różową, podcinającą kolano ranę.
- Fiu, fiu, to z ciebie niezły chojrak— powiedział, gasząc obcasem rzucony na garbaty chodnik niedopałek. - Na czym przecięłaś?
- Na połamanej tarze do bielizny, co ją tata przyniósł do domu - wyjaśniła bez emocji. - Ale sam Kurojad naprawił.
- Kurojad? - Stern udał zdziwienie, jakby pierwszy raz słyszał to zabawne nazwisko. - Kto to jest Kurojad? - zapytał, widząc, że kierowana przez Brodackiego tatra zwalnia przed żeliwną pompą, by za chwilę z efekciarskim hukiem z tłumika przyśpieszyć.