Выбрать главу

- Wygody?

- Zostało mi jeszcze z wojska. Ja kombinuję być tam, gdzie się mnie nikt nie spodziewa. To idealna taktyka.

- Postaram się i to zapamiętać.

- No, to jeszcze po lufie, panie Jakubie? - Daniluk zwrócił się do Sterna. - Ale ten pański przyjaciel obraził się chyba na mnie. Szkoda! Będziemy musieli sami buteleczkę wysuszyć! Jak powiedziałem, dziewucha mieszkała u Kozłów, na wybudowaniu. A jaka była z niej czyścioszka! Podobno, tak mówiła Kozłowa, codziennie zamawiała kąpiel. Wypin- drzona, z zaplecionym warkoczem schodziła na śniadanko dopiero w południe. Moja ślubna takim porządkom nadziwić się nie mogła.

Miał zamiar coś dodać, lecz zamilkł, słysząc dobiegający zza okna śpiew. Ochrypłe, tęskne głosy wibrowały groźnie w powietrzu, dopóki nie zagłuszył ich ujadaniem Murzyn. Za uplecionym z leszczynowych lasek płotem, na którym suszyła się wyszywana w niebieskie kwiaty pierzyna, szedł oddział kilkunastu więźniów. Eskortowani przez strażników mieli łopaty i przecinaki do darni. Wracali od rzeki, której brzegi umacniali kiszką faszynową, a dno czyścili z karp i błota. Mimo wieczorowej pory śpiewali swoją ulubioną piosenkę: „Rano, rano, raniusieńko, rano po rosie”.

- Rano po rosie - odpowiedziała gospodyni, stawiając na stole zupę z dzikich gołębi.

Pani Hanna, którą leśniczy nazywał pieszczotliwie Kuną, zadowolona z wrażenia, jakie wywarł na Sternie jej śpiew, a nade wszystko wymyślne danie, odeszła do kuchni, kołysząc szerokimi biodrami.

- To nasi więźniowie - skomentował śpiew leśniczy. - -Jeden niedawno prysnął i gdzieś się tu w okolicy ukrywa. Niebezpieczni z nich ludzie. Ale ja nie mam zamiaru panów straszyć. Namawiam jeść zupę. Proszę serdecznie skosztować. Ogórki świeże, z ogródka, lekuchno podsmażone. Zapachu dodaje natka. I jak? - Popatrzył zaciekawiony na Brodackiego, który czubkiem języka skosztował nabranego na łyżkę wywaru. - To jeszcze nie wszystko, zaraz będzie kulebiak. Niebo, panie redaktorze, w gębie. Kuna robi puszyste ciasto. No, biję się w pierś, że nigdy pan lepszego nie jadł. Ale wracając do polowania, czy pan wie, co to jest fladra? - Zadowolony rozdziawił grube, mięsiste usta. - Nie wie pan. Założę się z panem, że pan nie wie. No bo skąd? Z tramwaju przy pałacu Sapiehów? Ha, ha, ha! - zaśmiał się donośnie. - Pan przecie ze Lwowa, gdzie by tam się interesował leśną zwierzyną...

- Cóż to, u licha, jest ta pańska flara?! - zapytał Brodacki ze wzrokiem skierowanym na rozmieszczone na ścianach ptasie bestiarium: wypchanego bażanta, cietrzewia i słomkę.

- Fladra - poprawił go leśniczy - to cienka czerwona wstążka.

- Gada pan bzdury! - powiedział Brodacki i ponownie ziewnął.

- Ej, ej! Niech pan sobie za dużo nie pozwala. - Daniluk wstał od stołu, mrużąc wściekle oczy. - Jest pan tu gościem, a ja gościa szanuję, ale sam pan musi rozumieć...

- Najmocniej przepraszam! Excusez-moi! - mitygował się stażysta, szukając wzrokiem pomocy u Sterna.

- Toć ja się nie gniewam, ja tylko serdecznie żartowałem.

Faworyt Krezusa odetchnął z ulgą.

- Paskudnie ciężki ma pan dowcip.

- A ciężki! - Daniluk zwalił się na krzesło. - Same wilki się na niego nabierają. Ja je szanuję. Rozwieszam w lesie linę dobrze uwiązaną do kołków, a do niej mocuję wstążeczki. Wybornie jest też mieć rybacką sieć.

- I co? - Brodacki udał zainteresowanie.

- I nic. Teraz trzeba puścić nagonkę. Żaden wilk nie przejdzie, chyba że bywały.

- Co za bywały? - Stażysta znowu się niecierpliwił.

- Basior albo wadera. Kiedy raz pod fladrą czmychnie, zapamięta do końca życia. Można jeszcze wykopać dół, sa- mołówkę. Przykryć go łozą, nad tym przywiązać gęś, dobrze, jak będzie żywa...

- Toż to przecież czysty Pawłów. Kłania się panu nowoczesna psychologia.

- Ja tam nie znam żadnego Pawłowa. Odbezpieczam „premiera” i... paf! Pod zegarem leży sobie cicho to bydlę. - Pokazał przepięknie wyprawioną wilczą skórę. - Kuna wysuszyła jego serce i wsypuje mi, starte, do piwa.

- Dlaczego pan nam to mówi? - Brodacki bystro spojrzał na Daniluka.

- Bo na każdego zwierza jest jakiś sposób. I na pańskiego, który wykańcza baby, także. To tylko kwestia czasu. Na razie pan swojego sposobu nie znalazł.

Stern, przysłuchując się rozmowie, przełknął żmijówkę i zaczął kroić przyprószoną białym nalotem kiełbasę z dzika.

- Teraz niech spojrzy na Murzyna. Widzi pan?

- Nie jestem jeszcze ślepy - odpowiedział zaczepnie Brodacki.

- Dochodzi dwudziesta pierwsza. Co robi Murzyn?

- Chce sobie podnieść nóżkę i ulżyć? - Stażysta ripostował bez zastanowienia.

- To z pewnością również, zrobi to w drodze na cmentarz. Kiedyś biegł w parze ze Szlązakiem na grób mego ojca. Zaciekawi to panów, że w dzień jego śmierci, w samo południe, ułamała się na naszym dębie najgrubsza gałąź. Ot tak, bez najmniejszego wiatru. Prawdziwy znak boży.

- To niepojęte. - Stern próbował wyobrazić sobie usłyszaną przed chwilą opowieść.

- A ja w bajki nie wierzę - oznajmił hardo Brodacki. - To jest dwudziesty wiek, ludzie słuchają radia.

- Słuchają, ale nie słyszą. - W głosie leśniczego zabrzmiała przestroga.

- Niedawno mówili we Lwowskiej fali - nie ustępował Brodacki - że cena lwów z powodu wojny włosko-abisyń- skiej podskoczyła o sto procent. W zeszłym tygodniu mógł pan sobie kupić dzikiego kota za niecałe dwieście złotych!

- Jeszcze by czego! - Daniluk otworzył usta pełne ostrego chrzanu i kiełbasy. - Żeby wydać na afrykańskiego lwa tyle co na holenderską jałówkę. Ale to się widać niektórym opłaca! W ostatni czwartek wybraliśmy się z Walerkiem do miasteczka kupić u Grinbauma nafty, soli i miodu. Żyd nam powiedział, że ten rok będzie słaby, że miodu zbierzem mało, bo gryka nie nektaruje, a ziemniaki takie jak groch będą i można ich będzie przez lejek wsypać do butelki. Żyd mówił jeszcze o sławnym cyrku Forum, co go widział w Pod- horcach. Jest tam stara lwica Anda. Żyd gadał, ja tylko za nim powtarzam, że zabrali ją raz do rzeźnika po kości. I mówił też, że prowadził ją po ulicy rudy karzeł i że ta lwica szła na łańcuchu jak trusia.

- Pięknie Żyd gadał - Brodacki sparodiował leśniczego - a pan, oczywiście, Żydowi uwierzył?

- Ależ tam! - Daniluk machnął ręką i zmienił temat. - Mnie nic tak nie podnieca jak prawdziwe polowanie. Ma się rozumieć, ofiarą nie może być królik. To uwłacza męskiej godności. My, panowie, polujemy jak lwy na grubego zwierza. Taka ofiara niczego się nie boi. Potrafi, gdy trzeba - nalał wódkę do kieliszków, podsunął grzbiet dłoni do brody i szybko wypił - więc ona potrafi udać martwą. Robi z siebie cyrk! Wyciąga się jak długa, a kiedy tyci opuścisz strzelbę, skacze, o tu! - Złapał się za grdykę. - Do gardła!

- Mnie to nie rusza. - Adam Brodacki odchylił się na krześle i zamknął oczy.

- Pan nie wiesz, co tracisz - leśniczy zwrócił się do stażysty. - Ofiara i myśliwy siłują się, przeciągają. Widzisz pan, ja sam niedawno polowałem. Okropne jest polowanie na... człowieka. Położyłem go jednym strzałem. Remington to remington!

Stern przestał kroić pęto, a Brodacki wyprostował się na krześle, otwierając z niedowierzaniem oczy.

- Tamten to kłusownik - ciągnął spokojnie Daniluk. - Zakładał potrzaski i wnyki. Sam się w takie żelastwo wpakowałem. O, niech panowie spojrzą. - Podniósł nogę nad stół, zawinął nogawkę i pokazał na łydce głęboką bliznę po metalowej szczęce. - W lesie nie było na tego drania mocnych. A ja, nie chwaląc się, nikomu, nawet Kunie, nie przepuszczę.