- Załatwił go pan jak muchę? — ironizował stażysta.
- Uchowaj Bóg. Musiałem się nieźle nachodzić. On nie był wcale głupi. Łaził po bezśladziu, dobrze znał teren. Porzucał spaprane futro, łapki, krzywe poroże. Czasem wyrżnął wątrobę, nic więcej. Ukrócałem się z nim jak z dziczkiem sokoła.
- I pan go rzeczywiście za... - Brodacki spojrzał z niedowierzaniem na leśniczego.
- E tam! - Daniluk machnął ręką. - Może jeszcze kisielu z żurawin podlać? A może innej kiełbaski, jakiej pan w życiu nie jadł? - zmienił temat. - Z tłustej loszki. Zbuch- towała poszycie młodnika, więc ją uczciwie złapałem. Pod- sypywałem jej, co najlepsze. Żarła w zagrodzie parowane kartofle, popijała tłustym mlekiem. Wyflaczywszy, sporządziłem przed panów przyjazdem takie oto, z gotowym już nadzieniem kiełbaski.
Nagle przeprosił gości i z tajemniczą miną zniknął w pokoju obok. Przyniósł mały futerał, z którego wyjął zielony guzikowy akordeon ze złotym napisem Orquesta.
- Nie będziemy tracić całego wieczoru na gadanie o lwach i trupach - stwierdził. - Zaśpiewam panom moją ulubioną piosenkę, co ją z tatą pana Jakuba we wojsku śpiewaliśmy. - Spojrzał uroczyście na Sterna.
Grube palce prawej dłoni Daniluka bystro przetoczyły się po dziewiętnastu guzikach wyłożonych macicą perłową. Lewa dłoń z trudem wcisnęła się pod skórzany pasek, zakrzywione palce zaś oparły się na mosiężnych przyciskach.
Na Kleparowi, za rogatkami
Mieszkała sobi z rodzicielami
Piękna jak anioł, gruba jak kiszka...
- Na imię miała panna Franciszka - dokończyła z kuchni Kuna.
Śpiew połowicy do reszty rozanielił Daniluka. Podchmielony, kiwał się na krześle, przytupując do rytmu prawą nogą, i śpiewał głośno wraz z żoną piosenkę o otrutej trychinami pannie Franciszce.
Leśniczy najwyraźniej nie chciał pamiętać o tragediach w lesie. Czas płynął, przerywany kolejnymi smutnymi zwrotkami, a Stern i Brodacki, prócz smaku potraw i historii zielonego austriackiego instrumentu, nie poznali już tego dnia żadnych nowych szczegółów zbrodni.
Rano wyrwało Sterna ze snu natrętne ujadanie. Trzymając się za obolałą głowę, zwlókł się z łóżka i wyjrzał przez okno. Słońce wisiało nad lasem i jego zdradliwe promienie niemiłosiernie go oślepiały. Rozdrażniony zmrużył na chwilę oczy, przypo-minając sobie swój sen. Był więcej niż pewien, że taki sam wściekły pies szczekał w jego śnie za wysokim, kolczastym ogrodzeniem. Pies, brama, karny obóz. Pod powiekami dziennikarza, niczym w filmie, na powrót przesunęły się ulotne obrazy. I ta upokarzająca scena, w której Jakub konwojował niebezpiecznych kryminalistów.
- Ilu prowadzisz ludzi? - wrzasnął na niego strażnik przypominający Kurojada.
- Melduję dwadzieścia dwa ryje - odpowiedział Stern ile sił w płucach.
- Co ty mi, kurwa, mówisz?!
- Najmocniej przepraszam, panie oficerze. Jeden sukinsyn zbiegł.
- Wiesz, durniu, co to dla ciebie znaczy?
- Wiem, panie oficerze! I jestem...
- Już cię, kretynie, nie ma! - nie dał mu skończyć Kurojad, sięgając do przypiętej do pasa kabury. - Gadaj mi zaraz, kto nawiał.
- Ten sam, co dręczył w lesie kobiety!
Strażnik wyszarpnął z kabury pistolet i odbezpieczył go.
- Dopiero teraz mi to, parszywa gnido, mówisz?!
- Myślałem, panie oficerze, że sam się znajdzie.
- Gówno się znajdzie - powiedział teraz Stern do siebie, parodiując Kurojada.
Na szczęście makabryczny sen zniknął. Jakub otworzył okno. Świeże leśne powietrze wdarło się do środka. Na podwórzu zgięty wpół stażysta golił się brzytwą, przeglądając w ustawionym na beczce lusterku. Obok niego, przy drewnianej wygódce, dokazywało uciesznie łaciate koźlątko.
Stern, przeklinając pociąg do gorzałki, wlał z dzbanka do miednicy zimnej wody. Poranną toaletę zaczął od solidnego zmoczenia skroni i włosów. Szok termiczny przyniósł wyraźną ulgę. Zadowolony, umył się do pasa i mocno wytarł ręcznikiem. Tak odświeżony sięgnął po notatnik i papierosa, zamierzając ambitnie rozpocząć artykuł. Dziennikarkę miał we krwi. Bywało nieraz, że zrywał się w środku nocy tylko po to, by zmienić w tekście jeden nieodpowiedni wyraz. Również teraz, na gorąco, zabrał się do roboty. Zaczął od słów Daniluka, które opisywały miejsce zbrodni: „Morderca robi się bardziej przebiegły. Ciało przy strumieniu zamaskowane było karpą i zarzucone fachowo mchem i igliwiem”.
Po tym surowym wstępie zaciągnął się dymem. Artykuł, jak nic, potrzebował dziennikarskiej „świeżynki”. Tego podgardla, które rzuca się wprost na patelnię, zanim łeb świni do reszty odcięty zostanie od tułowia. Stern z premedytacją zmieszał fakty, podlewając je fabularnym sosem. Paradoksalne było, że na niewielkim kacu, opierając lewy łokieć o stół, z jednej kropli atramentu wyczarowywał właśnie zbrodnię. Nadawał jej niezbadany sens i blask.
Ponaglany przez pęcherz, zdążył zwrócić uwagę na pragnienie zadawania ofiarom cierpień. W pośpiechu pozwolił sobie jeszcze na zapowiedź dalszych zbrodni. Tylko na tyle wystarczyło mu samozaparcia. Pokonany przez naturę schował pióro i notes do kieszeni i zbiegł na dół.
Na ganku natknął się na przepasaną kwiecistym fartuchem Kunę, która przywitała go kpiącym uśmieszkiem. Odwzajemnił go, a potem, przyspieszając kroku, dobiegł błyskawicznie do wygódki, gdzie spędził kilka minut. Kiedy wyszedł, przeganiany przez wielkie, śmierdzące muchy, dostrzegł leśniczego pompującego koło w rowerze.
- Kogo ja widzę, pan Jakub! - pozdrowił go Daniluk, prostując się przy wypolerowanym niemnie. - Oszczędza pan siły? Słusznie! Ten gorący dzień będzie pan musiał przeżyć do końca.
- Dawno się tak nie wyspałem - powiedział Stern. - Cisza, jakby ktoś umarł, gdyby nie pies...
- Wypluj pan te słowa, dziś jest Wniebowzięcie. Łatwo coś zapeszyć, zwłaszcza gdy wybiera się pan na łowy.
- Na jakie łowy? - dziennikarz ciągnął leśniczego za język.
- Przecież tropi pan „kowala z lasu”. - Daniluk poślinił gruby palec i sprawdził, czy z wentyla uchodzi powietrze.
- Ja?
- Pan z tym mocnym w kłapaczu cwaniaczkiem - gospodarz przyciszył głos, wskazując na Brodackiego. - Wracając do naszego kowala, chciałem, żeby pan wiedział, że to ja uczyłem go fachu. Kiedy zjawił się w Rowach po wojsku, nie umiał porządnie wyciąć strzałki. Był czerstwy jak chleb. „Wacuś - ostrzegałem - kopyto to nie podwawelska. Nie można raz, ciach”. Pierwszy podkuty koń kulał. Pokazałem mu, jak fachowo trzymać tarnik, do czego używać podkowiaka. Nie uwierzy pan: zrobił się z niego mistrz nad mistrze. To on własnoręcznie wykuł bramę na cmentarz. Panie Stern - powiedział oficjalnym tonem, opierając rower o stodołę - ja do niego złości nie mam. To nie moja wina, że go...
- Co?
- Podobno wieś ustaliła, że dzisiaj przed procesją, w dniu Zaśnięcia Najświętszej Maryi, ofiarują go...
- O czym on gada? - Brodacki zwrócił się do Sterna. - Co ta cholerna wieś ustaliła?
- Ja tam nic nie wiem - asekurował się Daniluk. - Najlepiej niech panowie zaraz jadą do Rowów, ja serdecznie proszę. Może jeszcze nie jest za późno. Chciałem, żebyście wiedzieli, że on tych kobiet w lesie palcem nie tknął.
Stern już nie słuchał. Wskoczył z Brodackim do samochodu i granatowa tatra ruszyła z impetem, wyrzucając spod kół kępki trawy i kozie bobki.
Zgięty w pałąk Brodacki z trudem łapał powietrze. Gorzki smak żółci ponowił torsje. Rozkraczony, na oczach wszystkich, wyrzucał z siebie resztki jedzenia. Czuł się winny. To on, a nie Stern, był kierowcą i to on najechał na porzuconą na poboczu bronę. Wymiana koła ślimaczyła się. Przyjechali po wszystkim oglądać owoce tragedii.