Выбрать главу

Teraz, brudny i cuchnący, brzydził się sobą i żałował, że znalazł się na takim zadupiu. To był inny Adam Brodacki: zapadnięty w siebie, bez pomysłu, jak się wyrwać z tej beznadziejnej pułapki. Nie mógł powstrzymać łez. Wokół stał złowrogi tłum. Przeklęte baby gotowe skoczyć do oczu i grupki chłopów z zadowoleniem smakujących tragedię. Pośród nich wyróżniał się oparty o drewniane grabie, nieruchomy jak strach na wróble chudy ojczulek w sięgającej do kolan koszuli. Zaciekawione, ale i napastliwe oczy i usta na tyle otwarte, że obnażały chciwe zęby nawykłe do młócenia kasz, miażdżenia chleba i słoniny oraz rozgryzania dojrzewających właśnie orzechów laskowych. Za jego plecami jakiś zagubiony bachor darł się ile wlezie i nikt się tym nie przejmował.

Ktoś pojawił się niespodziewanie przy Brodackim i podał mu chusteczkę. Ten ktoś - ubrany w granatową koszulę i czarne bawełniane spodnie - zaprowadził go do samochodu, a potem otworzył okno i uspokajał. Nieznajomy przedstawił się dziwnie brzmiącym nazwiskiem Murof. Wkrótce okazało się, że jest wiejskim nauczycielem.

- Proszę zajść do mnie na kawę - wdzięczył się. - Byłby to dla mnie niesłychany zaszczyt gościć dziennikarzy „Kuriera”. Serdecznie proszę.

Zaproszenie zaproszeniem, lecz gdzie jest, u diabła, Stern? Brodacki nie mógł zrozumieć, dlaczego każe mu na siebie czekać. Do perfekcji skupiony, jakby pomylił czas i miejsce, pstrykał te swoje idiotyczne zdjęcia. Robił wywiady, wyławiał smaczki, by jego szokujący tekst trafił na czołową szpaltę „Kuriera”. Fanatyk - nasuwało się nieodparcie - albo, co bliższe prawdy, zboczeniec.

Nasycona ofiarą tłuszcza zaczęła się wolno rozchodzić. Dwóch posterunkowych, którzy przyjechali z P. rowerami, przeganiało oporne towarzystwo. Brodacki nie wiedział, kto zawiadomił policję. Zdezelowanym służbowym fiatem przybył także z P. sam komendant Szumiłło. Grubas z wypiętym brzuchem dreptał małymi kroczkami, kiwając się na boki. Jego ciężka głowa osadzona na tłustym karku obracała się wraz z całym ciałem, co upodabniało go do dzika.

Szumiłło przywiózł lekarza. Mały, zalękniony człowieczek w lekarskim fartuchu miał zdjąć zmasakrowane, przybite do dębowego pnia zwłoki. Strach paraliżował go. Po jego minie widać było, że jest przerażony. Wylewające się z brzucha jelita wyglądały jak splątane liny, wybita z oczodołu gałka oczna zaś kołysała się na śluzowatej nitce niczym choinkowa bombka.

Lekarz zdejmował ciało niewprawnie. Wkrótce jego śnieżnobiały fartuch pokryły czerwone, krzepnące na słońcu plamy. Gdy zwłoki kowala spoczęły na zastępującej nosze drabinie, komendant pochylił się nad nimi. Z trudem złożył na piersi ciężkie, sztywniejące z minuty na minutę ręce. Jego uwagę przykuły ogromne, przypominające guziki policyjnego płaszcza odciski na dłoniach.

Spierając się z lekarzem, Szumiłło ustalał godzinę zgonu kowala. Próbował też uporządkować inne ważne fakty. Zapamiętać ślady i osoby kręcące się w okolicy. Właśnie zdjęcie tej zapracowanej dwójki miało dwa dni później poruszyć opinię publiczną Lwowa, atmosferę grozy zaś dopełnić rewelacyjnie napisany przez Sterna tekst.

Póki co tors wsiowego herosa okryty podartą koszulą przypominał neoklasyczny balkonowy atlant. Brakowało tylko - jak w foyer w Teatrze Wielkim - ślicznych weneckich luster. Zabrakło też oklasków, które nagrodziłyby lincz niczym komedię Shawa Zbyt prawdziwe, aby było dobre. Idiotyczne skojarzenia literackie dopadły Sterna, kiedy stanął przed Brodackim. Jego nienaturalny uśmiech zaniepokoił stażystę. Odebrał go jako sygnał ostrzegawczy.

- Finis coronat opus! - powiedział Stern, kładąc aparat na tylne siedzenie. Kiedy dostrzegł u Brodackiego spojrzenie zbitego psa, dodał złośliwie: - Spodziewał się pan na tym zadupiu Wersalu?

Obcesowym zachowaniem Jakub nieudolnie maskował własną słabość. On też nie pozostawał obojętny na to, co zobaczył. Tak więc to, co Brodacki brał za cyniczny szantaż, było jedynie próbą odreagowania.

Milczenie pogodziło ich. Nie odzywali się, gdy zwłoki kowala okrywano starym kocem. Byli cicho, gdy dwóch policjantów taszczyło je z wysiłkiem do fiata. Policyjny samochód z komendantem i lekarzem wyjechał do P. i gdyby nie zmaltretowana pamięć, można by przysiąc, że nic szczególnego w Rowach nie zaszło. Kulawa suka biegła przez plac, poszczekując. Wysoko nad głowami kołował bocian, a w domach, jak zwykle, gotowały się na obiad ziemniaki w mundurkach.

Kiedy stażysta wspomniał o zaproszeniu Murofa, Stern o dziwo przyjął je z zadowoleniem. Po tej obrzydliwej przygodzie, jak po kolegium w redakcji, miał chęć na małą czarną. Pragnął o wszystkim zapomnieć i był pewien, że przed powrotem do Lwowa krótki odpoczynek dobrze im obu zrobi.

Dochodziła trzynasta, gdy oblegani przez dzieciarnię, zamknęli samochód i poszli w stronę szkoły. Nie domyślali się, że każdy ich krok śledzi od dawna para ruchliwych oczu.

Drewniany parterowy budynek jednoklasówki stał kilkadziesiąt metrów od wiejskiego placu, przy drodze prowadzącej do kościoła. Otaczały go rozgrzane od słońca sztachety z żółtym ornamentem porostów. Tuż przy otwartej lurtce straszyła gości zapadnięta mogiła. Wyrastał z niej zardzewiały krzyż, o który opierała się smukła różowa dziewanna. Brodacki ze Sternem próbowali odczytać zżarty przez rdzę napis.

- Obawiam się, że nawet lupa panom nie pomoże - rzekł Murof, który wyszedł przywitać gości. - Jeśli to panów ciekawi, spoczywa tu niejaki Yann Elliot Darceur. Podobno ten francuski oficerek wyzionął ducha na schodach naszej szkółki, ale chyba nie o śmierci będziemy dziś rozmawiać. Dziękuję, że przyjęliście panowie moje zaproszenie. Teraz, w czasie wakacji, nawet pies z kulawą nogą tu nie zajrzy. Prawda, byłbym zapomniał. - Zwrócił się do Brodackiego. - W łazience za kotarą czekają na pana przybory toaletowe. Przy miednicy znajdzie pan ręcznik i mydło, a przy piecu stoi wiadro z wodą ze studni. Przygotowałem także, jeśli się pan nie obrazi, świeżą koszulę. Proszę się bez krępacji przebrać, a my tymczasem zaparzymy panu mocnej kawy. - Spojrzał na Sterna, jakby szukał aprobaty.

Brodacki, nie namyślając się, poszedł do łazienki, Stern z Murofem zaś, jak para dobrych przyjaciół, zniknęli w nauczycielskim pokoju.

Surowy wystrój pomieszczenia zaskoczył dziennikarza. Nie przypuszczał, że pełni ono równocześnie funkcję izby mieszkalnej. Prócz żelaznego łóżka, biurka i wiklinowego fotela, który stał w kącie, znajdowały się w nim jeszcze przeszklona szafa pełna zeszytów i książek, okrągły stół z toczonymi nogami (niewątpliwie także przez korniki) i trzy proste taborety, jakie spotyka się w wiejskich chatach. Na ścianie przy oknie wisiał obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem, na przeciwległej zaś, tuż nad wejściem, portret zamyślonego Ziuka z sumiastym wąsem.

Stern, czując badawcze spojrzenie Murofa, chrząknął nerwowo. Nie umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego jest zakłopotany. Spotkali się po raz pierwszy, a miał dziwne wrażenie, że znają się od dawna. Zaskoczenie było tym większe, że nauczyciel był święcie przekonany, iż się zjawią. Filiżanki stały już na spodeczkach, a na żeliwnych fajerkach bulgotała w miedzianym czajniku woda na kawę.

- Przepraszam za paskudny bałagan - powiedział gospodarz, patrząc Sternowi w oczy. - Mieszkam sam, więc... Pozwoli pan, że się przedstawię. Nazywam się Andrzej Murof.

- Jakub Stern - padło w odpowiedzi.

- Niesamowite! Teraz wiem, że miałem nie tylko prawo, ale i moralny obowiązek zaprosić pana pod swój skromny dach.

- A to dlaczego? - zapytał Stern i by uniknąć spojrzenia Murofa, rozejrzał się po pokoju.

- Chociażby dlatego, że jako jedyny, wyłączając oczywiście naszego proboszcza, prenumeruję lwowskie gazety. W tym mój ulubiony „Kurier”, a także „Dziennik Polski” i „Wiek Nowy”. Przyznam się, że z niecierpliwością czekam na pańskie artykuły. Jest w nich coś ekscytującego! Na pewno chce pan znać moje zdanie o tej tragedii - powiedział nauczyciel i nie czekając na odpowiedź, ciągnął: - To wyjątkowo bezsensowna śmierć. Byłoby błędem - rezono- wał, odmierzając łyżeczką kawę do filiżanek - obarczać winą prostych ludzi. Zna pan przysłowie „Cygan zawinił, a kowala powiesili”. Pasuje do naszej historii jak ulał. Oczywiście, nasi obywatele zachowali się jak bestie. Wkrótce przyjdzie czas na sąd. Posypią się surowe wyroki. Kilku zadynda, kilku pójdzie siedzieć, lecz prócz spustoszenia w rodzinach, w samej wsi nic się nie zmieni.