Stern był zdumiony tą lekcją. Śledził ruchy Murofa, który z okopconego czajnika ostrożnie wlewał wrzątek do filiżanek. Zapach świeżo zaparzonej kawy uderzył go w nozdrza, wyostrzając apetyt. Po makabrze, rozmyślał, nastał czas na obrzydliwą degustację.
- Znam tutejszych ludzi i wiem, że tym nierozważnym aktem uciszyli swoje sumienia. Oni nie mogli dłużej czekać! Jakaż to, można zapytać w ich imieniu, zbrodnia? To są przykładni katolicy. Modlą się żarliwie, co niedziela chodzą do kościoła i tak jak pan wierzą w boską sprawiedliwość. Pan z kolegą wyjedzie stąd do Lwowa. Ot, napisze sensacyjny tekścik, a my będziemy się musieli zmagać z naszą przeszłością jak zadżumieni. Gdyby co... - Przerwał górnolotną wypowiedź i spojrzał z niepokojem na drzwi.
- Gdyby co? - podchwycił Stern, lecz Murof nie skończył, gdyż przez uchylone drzwi wbiegła do nauczycielskiego pokoju ruda kura.
- A sio! A sio! - krzyknął gospodarz i poderwał się z taboretu.
Za gdaczącą kurą wtargnęła na czworakach mała dziewczynka, trzymając w zębach gałązkę kopru. Niezapowiedziane odwiedziny przerwały rozmowę. Kura i pełzające dziecko zrobiły hałaśliwą rundę wokół stołu. Po chwili, równie niespodziewanie jak wpadły, zniknęły na dworze i wtedy nauczyciel w kilku słowach opowiedział swoją historię.
Przyjechał do Rowów przed sześcioma laty po tym, jak zmarła jego żona. Śmierć ukochanej spadła na niego bez ostrzeżenia. Zawiniła banalna infekcja. W czasie pikniku na Błoniu Janowskim, gdy chodziła boso, wbiła sobie w piętę zardzewiały gwóźdź. Ktoś zostawił w trawie fragment drewnianej dekoracji. Wdało się zakażenie krwi, posocznica. Dzień zwłoki wystarczył. Wysoka gorączka i nieudana transfuzja w klinice chorób wewnętrznych przy Pijarów. Nie miała szans. Wtedy Murof porzucił lwowskie środowisko naukowe, szukając na wsi zapomnienia.
- Nie sądzę, by interesowało pana to, co przeszedłem w ciągu tych sześciu lat. Gdybym był snobem, powiedziałbym, że zamieniłem uniwersytet na wiejską szkółkę. Mam w dorobku naukowym szereg liczących się prac. Moje obliczenia znajdzie pan w Księdze Szkockiej, którą kupiła żona profesora Banacha, pani Łucja. Gdybym się dziś uparł, wygrałbym żywą gęś ufundowaną przez samego Stanisława Mazura. Nie chwaląc się, otrzymałem też kilka listów gratulacyjnych od znawcy perspektywy, Bartla, ale w tych stronach, im bliżej Sowietów, tym mniejszy sens ma mówienie o życiowych perspektywach - powiedział z jakąś dziwną ironią i zauważył spojrzenie Sterna ku drzwiom, za którymi zniknęła dziewczynka. - Proszę się nie bać. Ona niewiele rozumie. Jest głucha i ma kłopoty z poruszaniem się. Natura podarowała jej za to jeden niezaprzeczalny talent: Bella cudownie rysuje. Bella, jak pan doskonale wie, znaczy po łacinie „piękna”. Skąpa natura ulokowała całe piękno w jej niezwykle bujnej wyobraźni. Jeśli nie ma pan nic przeciwko, pokażę panu kilka z jej rysunków. Chowam je na pamiątkę. Uzbierała się pokaźna teczka. Powinna gdzieś tu być. - Wspiął się na palce, by wymacać leżący na szafie wiązany na tasiemki skoroszyt. - Mam jeszcze album, lecz tu trzymam kilkanaście najnowszych rysunków. Proszę spojrzeć.
Stern wziął z rąk Murofa kartonową teczkę pełną wyblakłych kartek. Pokrywały je przeraźliwe wizje niedorozwiniętego dziecka. Jeden z rysunków wysunął się i niczym liść, kreśląc łuk w powietrzu, upadł łagodnie pod stopy dziennikarza.
- Istotnie, piękne. - Stern podniósł pokryty bohomazami arkusz.
- Piękne, niebanalne, wzruszające. Mógłbym objaśnić, co przedstawia ten rysunek. Koliste słoje w lewym górnym rogu symbolizują niebo. A ten znak, jak odwrócona litera „U”, to sunący po niebie ognisty rydwan. To, oczywiście, jest strzała, która leci ku przeznaczeniu, te splątane linie z prawej strony zaś, właśnie tu, gdzie trzyma pan palec, to konie. Zauważył pan, że pędzą? Nieprawdopodobne, ale Bella zatrzymała je w galopie. Ta plama to tuman kurzu, a te kropeczki to iskry, które skrzesały na bruku twarde podkowy.
- Zdumiewający talent. Jednak natura, na którą chętnie się pan powołuje, ofiarowała Belli dodatkowy, równie piękny prezent.
- Niemożliwe!
- Ależ tak! - powiedział Jakub. - Bella ma pańskie oczy.
- Pan się myli. Bella jest moją przybraną córką.
- Nie wiedziałem.
- A może powiedział pan to celowo, by mnie pocieszyć? Jestem dobrym psychologiem - dodał i zaśmiał się nieszczerze. - Choć mamy podobne rysy, podobne włosy i oczy, nie mogę się do niej przyznać. Bella pochodzi z samego serca gorących Włoch. Jako dziecko przeżyła koszmar. Matka specjalnie zdeformowała jej stopy, by dostawała chleb od ludzi. To powszechny w tych zacofanych stronach sposób na przeżycie. Nie będę zanudzał pana tą potworną historią.
Stern był wstrząśnięty. Miał do siebie żal za nietakt. Przypomniała mu się okrutna praktyka, którą stosowano w Chinach. Tam na wiele lat zamykano dzieci w glinianych beczkach, by zdeformowane dorosłe już potworki wystawiać na targowiskach za miskę ryżu.
- Żeby nie być gołosłownym, coś panu pokażę. - Murof podszedł do szafy i wyjął z tekturowego pudełka małą mosiężną ramkę. - Proszę. - Podał ostrożnie zdjęcie. - To moja żona. Jedyna osoba, którą naprawdę kochałem.
Jakub delikatnie ujął oprawę. Z fotografii patrzyła na niego młoda kobieta. Miała ciemne, gładko zaczesane włosy, lekko zadarty nos i wilgotne, nieznacznie rozchylone usta. I jeszcze coś, Stern nie mylił się - cudowne, porażające optymizmem i ciekawością życia oczy. Dałby wszystko, by się z nią kiedyś spotkać.
- Podoba się panu? - Nauczyciel z łatwością przeniknął myśli swego gościa.
- Przepraszam za ciekawość, lecz proszę mi powiedzieć, jaki głos miała pańska żona? - Stern, w drodze rewanżu, wyjął z portfela fotografię Anny.
Murof uśmiechnął się zagadkowo, biorąc od niego zdjęcie.
- Powiem panu później - rzekł wymijająco, obracając fotografię Anny do światła. - A więc tak wygląda pańska małżonka? - Był zdziwiony.
- Zdjęcie nie jest może zbyt wyraźne. Robił je młodszy z Cieszkowskich, w atelier przy Gródeckiej. W rzeczywistości, bez upozowania, Anna wygląda znacznie...
- Lepiej? - powiedział z zaskakującą ironią Murof.
- Dlaczego pan w to wątpi?
- Nie o to mi szło. Wewnętrzny głos podpowiada mi, że państwo do siebie nie pasują.
Stern miał zamiar zapytać gospodarza, jaką jeszcze bzdurę podpowiada mu jego wewnętrzny głos, gdy do pokoju wszedł Brodacki. Nieprzyjemna wymiana zdań urwała się. Jakub pospiesznie odebrał zdjęcie Anny z rąk nauczyciela i - jak przyłapany na gorącym uczynku złodziej - szybko podniósł do ust filiżankę. Zastanawiające, że tak jak Murof, miał wrażenie, iż stażysta jest intruzem. Kiedy przełknął pierwszy łyk kawy, boleśnie parząc się w język, odezwał się głośny dzwonek telefonu.
Murof podszedł żwawo do biurka. Obrócony do okna, słuchał męskiego głosu, który brzęczał w słuchawce jak uwięziona w słoiku mucha.
- Tak, przy telefonie! Kto? Kiedy? - zapytał, patrząc na stojący w kącie zegar. - Ależ oczywiście, że tak. Nie zaczynajcie beze mnie! Jasne! Ucałowania dla Leny, cześć! Panowie wybaczą - zwrócił się do Brodackiego i Sterna, kładąc wolno słuchawkę na widełki. - Mam zaproszenie na robra. Ale wracając do rozmowy, analizowaliśmy właśnie, do czego są zdolni niektórzy ludzie.