- Pańskie stanowisko wiele wyjaśnia - stwierdził Stern, podejmując z Murofem nieplanowaną grę słowną. - Czy zgodzi się pan, bym zacytował w artykule fragment pańskiej wypowiedzi?
- Ależ naturalnie - odparł nauczyciel, kreśląc dłonią kręgi w powietrzu. - Będę zaszczycony.
Stern poprosił jeszcze Murofa o małą przysługę. Chciał zadzwonić do domu, do Anny, by ją uspokoić i przekazać kilka słów pocieszenia. Nauczyciel, wyręczając Jakuba, pokręcił korbką i, usłyszawszy centralę, zażądał połączenia z podyktowanym przez niego numerem. Po chwili oddał mu słuchawkę i siadł na krześle. Stern obrócił się plecami do gospodarza.
- Skąd dzwonisz? Coś się stało? - W głosie Anny słychać było zdziwienie.
- Nic szczególnego - odparł, żałując, że rozmawia przy świadkach.
- Przyjedź. Za dwie godziny zaczyna się procesja, jest święto. Pomyślałam...
- Wiem, postaram się, lecz...
- Kasia poszła z Degiem na spacer - usłyszał najnowszą wiadomość. - A wiesz, co teraz robię? Nie jesteś ciekaw?
Stern milczał zaskoczony przebiegiem rozmowy.
- Właśnie wyszłam z wanny. Jestem, panie redaktorze, goła. - Zaśmiała się frywolnie.
- Słyszę - powiedział, obejmując dłonią słuchawkę. - Nie mów tak głośno.
- Dlaczego?
- Nie jestem sam! - odparł, patrząc na Murofa. - Tak, niedługo wracamy - dorzucił, chcąc ją pocieszyć.
Kiedy w słuchawce coś zachrobotało, Jakub oddał ją Mu- rofowi i natychmiast tego pożałował.
- Halo? - powiedział miękko nauczyciel. - Czy pani słyszy? Tak, widocznie coś na linii. Pewnie jakaś usterka. Właśnie. Czasem się psuje. Przepraszam, zaraz oddam słuchawkę. Nie, to nie kawał. Tak, jest przy mnie. Wypiliśmy przed chwilą kawę. Proszę się nie obawiać. U nas wszystko w najlepszym porządku.
Stern uświadomił sobie natychmiast, że nigdy nie rozmawiał w ten sposób z Anną. Czyżby Murof domyślił się, że właśnie wybiegła z wanny i że jest naga? Tą rozmową obudził w nim skrywaną zazdrość. Chciał wyrwać gospodarzowi słuchawkę. Nie mógł dopuścić, by naga, oparta o ścianę Anna rozmawiała z jakimś obcym mężczyzną. Wiedział, że w mokrej dłoni trzyma słuchawkę i że właśnie teraz zostawia na podłodze wilgotne ślady.
- Tak, pozdrowię go od pani! Naturalnie, że przekażę - powiedział Murof, kłaniając się teatralnie. Kiedy odłożył słuchawkę, przeprosił dziennikarza za nieporozumienie. - To pewnie linia - wyjaśnił, chrząkając znacząco. - Często się zdarza, gdy jest wiatr taki jak dziś.
Stern chował w zanadrzu jeszcze jedno pytanie, którym chciał teraz Murofa upokorzyć. Zadał je, patrząc na Brodackiego, jakby na nowo odkrył w nim sojusznika.
- Czy państwo mieli dzieci?
Gospodarz nieznacznie się zgarbił, jakby dobito go tym pytaniem.
- Nie, Weronika nie chciała - powiedział przyciszonym głosem.
- A pan? - nie ustępował Jakub.
- Jakie ma to teraz znaczenie?
Stern poczuł satysfakcję. Murof milczał, zbierając myśli, i w tym momencie nieplanowana wizyta dobiegła końca. Brodacki podziękował nauczycielowi za pomoc, ten zaś obiecał się wkrótce odezwać. Co znaczyła jego deklaracja, nie mieli pojęcia.
Kiedy wyszli w trójkę ze szkoły, porywisty wiatr przynosił z pól źdźbła słomy i kropił przelotny deszcz, za słaby, by zmyć nagromadzony w Rowach brud. Ciężkie krople grały na karoserii tatry niczym na blaszanej perkusji. Padały na zakurzoną drogę, zostawiając na niej wilgotne ospowate ślady. Podochocone deszczem dzieci biegały z piskiem wokół samochodu, czekając na jego odjazd. Wrzawę przerwał grzmot, który odbił się głośnym echem w okolicy. Dzieci przystanęły na chwilę i ze strachem spojrzały w niebo.
Brodacki siadł za kierownicą i wytarł nadgarstkiem ściekającą z nosa kroplę. Widział Sterna przez szybę. Ten właśnie kończył rozmowę z Murofem. Nauczyciel podał mu wilgotną dłoń. Potrząsnął nią energicznie i na moment przytrzymał dziennikarza. Potem nachylił się i wyszeptał mu do ucha jedno zdanie: „Weronika była niemową”.
Minęła doba i znów kierowana przez Brodackiego tatra przejechała rogatki Leopolis. Był piękny sierpniowy dzień. Przejrzyste powietrze odkrywało rozległą panoramę. Widok ze Wzgórz Zniesieńskich zapierał dech w piersiach. Oświetlony słońcem kopiec Unii zamienił się w wycelowaną w niebo wieżę Babel. Także wieże kościołów rosły w oczach, odzyskując z minuty na minutę właściwe dla nich blask i majestat. Pośrodku miasta, niczym wielka latarnia morska, pyszniła się katedra św. Jura, otoczona klasztorem, pałacem i zamkiem metropolity. W oddali, nad Błoniem Janowskim, które chowało się teraz za Dworcem Głównym, unosił się sportowy balon wymalowany w biało-czerwoną szachownicę.
Granatowy samochód „Kuriera” przemknął przez Kaj- zerwald, minął Lwią Górę, a potem skręcił w lewo przed kopcem i wjechał w Teatyńską, gdzie dwa dni wcześniej, w szpitalu Sióstr Miłosierdzia, Stern bez skutku próbował przepytać Widacką. Przy Karmelickiej stażysta zahamował na chwilę, by przepuścić sunący po szynach tramwaj. Do redakcji na Jagiellońskiej zostało jeszcze kilka minut jazdy, w sam raz, by podzielić się zadaniami. Stern ustalił, że Brodacki wywoła zrobione w Rowach zdjęcia i zawiezie je Krezusowi, a o dziewiętnastej przyjedzie do niego odebrać gotowy tekst.
Granatowa tatra sunęła właśnie przez Wały Hetmańskie, kiedy idący chodnikiem tłum niespodziewanie wylał się na jezdnię, całkowicie blokując przejazd. Od strony Kazimierza Wielkiego przez ulicę Legionów pełną szerokością płynęła rzeka ludzi. Nad ich głowami falował kolorowy las proporców, sztandarów i flag. Szpaler gapiów stał na chodnikach, setki mieszkańców obserwowało pokaz z balkonów i otwartych okien.
Wojskowa orkiestra podążająca gdzieś daleko na czele pochodu zagrała głośno kolejną patriotyczną melodię - Pułk czwarty - i tłum zaśpiewał ją donośnie:
Walecznych tysiąc opuszcza Warszawę
Przysięga klęcząc, naszym świadkiem Bóg
Z bagnetem w ręku pójdziem w świętą sprawę
Śmierć naszym hasłem, niechaj zadrży wróg!
Jeszcze kilkakrotnie echo powtórzyło słowo „wróg”, nim zagłuszyły je wyrazy nowej zwrotki. Stern z Brodackim podziwiali poczty sztandarowe cechów, szkół i uczelni i patrzyli na niesioną przez biskupa monstrancję, którą umieszczono w bukiecie polnych kwiatów. Przed monstrancją uwijały się ubrane w komunijne stroje dziewczynki. Każda trzymała wiklinowy koszyczek pełen płatków róż i polnych maków. Na znak dany przez siostrę zakonną dziewczynki przyklękały, rzucając pod stopy biskupa fruwające kwiecie. Bruk pokryty zwiewną ozdobą wyglądał jak wzorzysty turecki dywan. Za monstrancją szli przejęci klerycy, każdy z wiązanką leczniczych ziół, po nich delegacje chłopów z uplecionymi ze zbóż wieńcami, następnie ogrodnicy z tacami pełnymi jabłek, strażacy w błyszczących hełmach i kolejarze w granatowych mundurach.
Pochód płynął w takt wybijany przez bębny. Własny podniosły rytm wydzwaniały kościelne dzwony przydające ceremonii należnego majestatu. Maszerującym dodawały wigoru hałaśliwe flety i głośne talerze perkusyjne.
Rozśpiewany tłum niosący poświęcone zioła i kwiaty kierował się z Wałów Hetmańskich aż na Cmentarz Obrońców Lwowa. Tam, po wezwaniu do apelu i odegraniu hymnu, bateria wojskowa miała oddać salut z ustawionych na Mazurówce dział.
Stern był pewien, że teraz, gdy bezczynnie tkwi z Brodackim w zablokowanym samochodzie, Anna z Kasią oglądają znikający w ulicy Kopcia kolorowy tłum. Podziwiają prowadzone w szyku konie kawalerii. Słyszą ich pochrapywania, rżenie i metaliczne dzwonienie podków o bruk. W zeszłym roku, roku śmierci Marszałka, grupa zmęczonych kombatantów zatrzymała się w ich ogrodzie na odpoczynek. Uczestnicy powstania styczniowego - cóż za niezwykły relikt - ze łzami w oczach żegnali swego Dziadka. Pili zaparzoną przez Annę herbatę i w cieniu werandy wdychali słodki zapach magnolii. Jeszcze bardziej ulotnym reliktem, pomyślał Stern, jest zapisany na woskowym wałku głos Józefa Piłsudskiego. Przedwczoraj słyszał go w radiu po wiadomościach. „Stoję przed jakąś dziwaczną trąbą - mówił, zaciągając z wileńska, Marszałek - i myślę, że głos mój ma się oddzielić ode mnie i pójść gdzieś w świat, beze mnie”.