Dochodziła szesnasta. Stern wysunął szufladę i wyjął osobliwe zawiniątko. Na blacie spoczął metalowy przedmiot owinięty zwykłą, lnianą szmatką. Ten zagadkowy pakunek, który przypadkiem znalazł w lesie, wrócił na swoje miejsce, gdy do pokoju weszła Kasia.
- Tatusiek pracuje, tak? - zaszczebiotała i podbiegła do ojca. - Mieliśmy wyprowadzić Dega. Znowu zapomniałeś?
- Ależ nie, doskonale pamiętam. Zastanawiałem się tylko - dodał z namysłem - nad małą zmianą planów.
- Jaką? - Dziewczynka spojrzała z niepokojem.
- Czy nie pojechać na cmentarz.
- Naprawdę, tato? Dzisiaj? Po spacerze mieliśmy przecież jechać do cyrku!
- Cyrk Forum będzie jeszcze całe dwa tygodnie. Poje- dziemy do mamy na cmentarz, bo dzisiaj są jej urodziny. Więc jak?
- Jeśli tata bardzo chce... - odpowiedziała rezolutnie.
Stern zgarnął prawą dłonią zdjęcia.
- Tatuś tylko posprząta i zaraz, kochanie...
Lewą ręką przytulił córkę. Poczuł zapach wykrochmalo- nej sukienki i mlecznego irysa, którego Kasia trzymała w ustach.
- Życzysz sobie jednego? - Potrząsnęła blaszanym pudełkiem Kanolda, z którego wyjęła zawinięty cukierek.
Jakub kiwnął głową i otworzył usta. Usłyszał szelest odwijanego papierka i apetyczny irys wylądował miękko na jego języku.
- Jesteś słodka jak cukierek! - powiedział czule, przyciskając makabryczne zdjęcia do blatu. - No, mój kotku, prygaj! Tata zaraz po ciebie przyjdzie.
Gdy Kasia wybiegła, skacząc zabawnie z nogi na nogę, Stern rozparł się na krześle. Biorąc pod język kanolda, przypomniał sobie zdarzenie, które rozegrało się w Rowach przed miesiącem. Wspomnienie to całkowicie go pochłonęło. Pierwszą ofiarą, skrupulatnie opisaną w „Kurierze”, była mieszkająca w leśniczówce państwa Daniluków Olga Ku- rzęcka. Będąca w piątym miesiącu ciąży kobieta celowo wybrała z mężem tę urokliwą samotnię, aby się wzmocnić. Krystaliczne powietrze, niezapomniane widoki i serdeczni ludzie - to wszystko miało ją przygotować na narodziny pierwszego potomka. Jej mąż, ułan stacjonującego w Jarosławiu pułku, dostał na tę okoliczność tygodniowy urlop.
Dlaczego Olga Kurzęcka pomyliła drogę w lesie? Czyżby spacer po nieznanej okolicy spotęgował zdenerwowanie? Bywa, rzecz jasna, że jedna ścieżka przypomina w lesie drugą i wtedy klops, łatwo traci się głowę. Tak myślał Stern, patrząc przez okno na pierwsze rudziejące liście na Pohulance. I pomyślał jeszcze, że z pewnością kobieta usłyszała za sobą trzask złamanej gałęzi. To ją całkiem przeraziło. Czy obróciła wtedy głowę? A jeśli tak, co zobaczyła w ostatnich sekundach życia? Ta myśl sprawiła, że poczuł spływające na szyję zimno. Zatem Kurzęcka obraca ozdobioną przepięknym warkoczem głowę tam, skąd dociera do niej trzask. Powinna, rozmyślał Stern, kierować się w stronę zachodzącego słońca. Dlaczego nierozważnie pozwoliła sobie na chwilę oddalić się od męża? Być może kucnęła za potrzebą lub, analizował, postanowiła zebrać więcej dorodnych jeżyn. Zawsze, tak mówił jej mąż, lubiła jeżyny. To ich zapach ją podniecał. Oczywiście w zupełnie innym sensie podniecony był skryty w krzakach zwyrodnialec. I oto przyjemny spacer zamienia się w jednej chwili w koszmar. Czyżby ta leśna oaza wzbudziła w niej strach? Rosły tam świerki, rozłożyste klony i karłowate buki. Drzewa nasycające aromatem powietrze i rzucające orzeźwiający cień. Podobne, lecz zdeformowane ręką ogrodnika tworzyły gęsty szpaler pod jego oknem, tuż za kępą bujnych magnolii. Tak, lecz tam, pod stopami Olgi Ku- rzęckiej, miast skoszonej trawy było gęste poszycie: paproć jeleni język, jaskółcze ziele i szczawik zajęczy. Rosła też dostarczająca paciorków na odpustowe różańce kłokoczka. To wszystko formowało zwartą leśną kurtynę.
Olga Kurzęcka, wychodząc z mężem, miała na sobie kremową bluzkę z długim rękawem, spódnicę w szkocką kratę, ażurowe pończochy ze szwem i czerwone botki. Tylko mieszczuch chodzi tak do lasu. Prowokująca spódnica z rozcięciem z tyłu sięgała do połowy łydki i właśnie tę spódnicę w czerwono-niebieską kratę oraz leżący przy drodze botek znalazł syn leśniczego.
Stern, który po telegramie Daniluka zjawił się w Rowach w nieco ponad godzinę, stał wtedy kilka kroków od zwłok, obracając w palcach papierosa. Zaskakujące, że chciało mu się w tym momencie palić. Kropił ciepły lipcowy deszcz i świeciło - co rzadko się zdarza w takich przypadkach - słońce, więc parujące poszycie usztywniało nieco jego ruchy. Byłoby zabawnie, przemknęło mu przez głowę, nabawić się w środku lata kataru. Okrążył zwłoki i szybko pozbył się tej myśli. Czekając na spóźniającą się policję, sięgnął po swojego ronsona. Otworzył posrebrzane wieczko zapalniczki, uderzył kciukiem w kółko i z zadowoleniem przypalił papierosa od sunącego ochoczo w górę płomienia. To właśnie wtedy, gdy zaciągnął się dymem, uderzyła go niestosowna myśl, że miejsce, w którym stoi, jest wręcz wymarzone dla odprawienia mrocznego rytuału. Oczywiście, zakładając, że miałby z jakiegoś niezrozumiałego powodu zastąpić mordercę.
Snując te rozważania, podszedł do zwłok i spróbował lewą dłonią odsunąć kolczasty krzew, który zasłaniał mu widok. Miał wyjątkowe szczęście: znalazł przedmiot owinięty w szarą lnianą szmatkę. Instynktownie schował go do kieszeni, a potem wielokrotnie, bez świadków, oglądał. Wtedy też, przejęty znaleziskiem, nieostrożnie chwycił naszpikowaną cierniami gałąź i ostry kolec wbił mu się pod paznokieć palca wskazującego.
Nagły ból przyniósł spokój. Kropelka krwi zabarwiła na czerwono białą bibułkę papierosa. Stern rzucił go pod nogi i wdeptał w wilgotny mech podkutym stalową żabką obcasem. Natychmiast włożył palec do ust, próbując usunąć zębami złamany cierń. W trakcie tej precyzyjnej operacji z uwagą przyglądał się policjantom odrzucającym znad zwłok paprocie, trawę i gałęzie.
Obojętna na wszystko przyroda po swojemu zaopiekowała się ciałem dwudziestoczteroletniej nauczycielki, której zaginięcie zgłosił przed trzema dniami zrozpaczony mąż. To właśnie on potwierdził, że toczone przez robactwo, poszarpane przez lisy zwłoki należą (paradoksalne dla Sterna określenie) do jego ukochanej żony.
Jeden z policjantów z nie ukrywanym wstrętem podważył pałką zwłoki, odsłaniając pokiereszowaną twarz trupa. Wtedy młodziutki porucznik krzyknął przeraźliwie, czym spłoszył siedzącego na gałęzi leszczyny kosa, i zemdlał. Uchroniło go to przed jeszcze gorszym widokiem. Nie zobaczył, na całe szczęście, makabrycznego szczegółu: opuchnięte stopy denatki, pokryte warstwą skopanego mchu i igliwia, zdobiły przybite do pięt okrwawione podkówki.
Rzecz jasna pierwszeństwo w leśnej uczcie przypadło owadom. Ich larwy z łatwością poradziły sobie z miękką tkanką oczu i nozdrzy, po czym przeszły do innych partii ciała. Zielone, tłuste muchy o przezroczystych skrzydłach leniwie sfruwały z pogryzionej przez lisy łydki, kiedy policjant próbował odgonić je świeżo zerwaną gałęzią. I jeszcze jeden szczegół wart wzmianki, a perfekcyjnie ujęty na zdjęciu — połyskująca chitynowym pancerzem pachnica. Olbrzymi chrząszcz sunął ślamazarnie w stronę gotującej się od białych larw krwawej miazgi. Stern już raz widział podobny okaz. Jako uczeń powszechniaka odkrył go na targu za teatrem, gdzie pod wielkim zwałem trocin rzeźnicy trzymali lód, którym okrywano latem porcjowane mięso. Uciekł stamtąd w popłochu.