Dochodziła dziewiąta. Stern zwlókł się z łóżka i otworzył okno. Pierwszy głęboki wdech zepsuł mu humor. Południowy wiatr znowu przyniósł na Pohulankę zapach słodu z browaru Kleina. Nie cierpiał go. Szczególnie latem dokuczliwe sąsiedztwo dawało mu się we znaki. Anna nazywała to fanaberią. „Nie wmówisz mi, kochanie - powiedziała kiedyś - że zapach z browaru jest gorszy od smrodu maści z proderminą! Nie można po tym świństwie domyć rąk. Ostatecznie, jeśli cię na to stać, możemy się wyprowadzić do centrum”.
Drobna złośliwość, którą sobie teraz przypomniał, zmobilizowała go do wykonania codziennych obowiązków. Zatrzasnął okno, wsunął stopy w kapcie i włożył szlafrok. Nim zszedł na parter, zajrzał na chwilę do gabinetu. Musiał sobie odpowiedzieć na nurtujące go pytania. Podszedł do biurka i otworzył szufladę. Położył na blacie owinięty lnianą ściereczką przedmiot. Rozpostarł zabrudzoną ziemią tkaninę, by ujrzeć niewielką stalową podkówkę. Interesujący był nie tylko jej kształt, lecz także wymiary. Początkowo zamierzał przyłożyć podkówkę wprost do bosej pięty, lecz stchórzył. Świadomość zetknięcia ciała z zimnym metalem wydała mu się odpychająca. Obmyślił więc inny sposób. Z dolnej szuflady wyjął drewnianą linijkę. Zmierzył piętę lewej nogi, a następnie przyłożył linijkę do podkówki i odczytał z dokładnością do milimetra jej szerokość oraz długość. Pięćdziesiąt osiem na sześćdziesiąt milimetrów. Porównał oba odczyty. Nie miał wątpliwości, że był to wręcz idealny dla niego rozmiar.
Wyjątkowość kształtu i wielkości przesądzała o tym, że podkówka musiała być wykonana specjalnie na czyjeś zamówienie. Ktoś je u kogoś złożył, ktoś zapłacił i odebrał towar. Lecz kto? Była jeszcze inna, choć mniej prawdopodobna hipoteza, że ów ktoś, idąc w ślady kowala, wykuł pod- kówki sam. Tę możliwość należało odrzucić, precyzja wykonania dowodziła bowiem, że podkówka wyszła spod godnej ręki.
Kiedy Stern odpowiedział sobie na większość pytań, zadowolony zszedł na dół, do córki. Kasia bawiła się na dywanie lalkami, a gdy go ujrzała, wydała okrzyk radości.
- Tatuś wstał, tatuś nareszcie wstał! Zaczekajcie na mnie grzecznie! - zwróciła się do usadzonych w półkole lalek. - Tatko zrobi mi śniadanko i zaraz do was wrócę.
Stern ucałował córkę, a potem usmażył jej apetyczną jajecznicę na maśle, doprawiając ją obficie dymką. Ukroił też kromkę kulikowskiego chleba i, jak to miał w zwyczaju, zagotował w rondelku mleko na słodkie kakao.
- Olejek, weź lejek, a potem długo lej - zaczął śpiewać filmowy szlagier.
- Kakao, ha-dwa-o...! - odpowiedziała mu natychmiast Kasia.
Kiedy dziewczynka pałaszowała śniadanie, Jakub wyszedł do łazienki ogolić się. Z nogą wspartą na taborecie uśmiechał się do swego równolatka, czekając na odzew z jego strony. Ten facet w lustrze, pomyślał o sobie, nie ma poczucia humoru, za to ma w oczach popękane żyłki. Powinien pociągnąć za hamulec. W każdym razie, jak mówiła Anna, wrzucić ten cholerny jałowy bieg.
Stern wytarł twarz lnianą ściereczką i posmarował kremem. Kiedy wychodził z łazienki, Kasia, zlizując z brody jajecznicę, zameldowała mu, że wszystko zjadła.
- Zuch - pochwalił ją. - Teraz będziemy...
- Się ubierać - skończyła za niego rezolutnie. - Powiedziałeś mi wczoraj, że w niedzielę pójdziemy razem do kościoła.
- A dzisiaj mówię, że po mszy zajdziemy po mamę do apteki - rzekł Stern i widząc zniechęcenie w oczach córki, dodał szybko, że pójdą też zobaczyć cyrk.
Tą obietnicą przekonał Kasię. Wzięła ze stolika rękawiczki, białą torebkę i słomkowy kapelusik, po czym wystrojona zaczęła się przeglądać w stojącym na korytarzu lustrze. Po chwili zjawił się Stern w jasnobeżowym garniturze, uczesany i pachnący. W ręku trzymał kość z obiadu, którą przed zamknięciem furtki rzucił Degowi. Odświętnie ubrani, trzymając się za ręce, wyszli na ulicę.
Do kościoła Najświętszej Maryi Panny Ostrobramskiej dotarli żwawym krokiem w niecałe pół godziny. Przed wejściem Kasia wrzuciła żebraczce do kubeczka pięćdziesiąt groszy. Ilekroć to robiła, była zawstydzona i przejęta.
Akurat rozpoczynała się msza. Kościół był pełen. Oboje przeżegnali się i usiedli z brzegu w ostatniej ławce.
Kazanie było tej niedzieli podniosłe. Studencki chór zaintonował Boże coś Polskę, a potem Te Deum.
- Ten jeden szczególny dzień zachowamy w sercach dla przyszłych pokoleń Polaków - mówił proboszcz z ambony. - One będą go czcić jako boży znak, którego owoce przyjdzie kiedyś narodowi spożyć.
Obfitujące w słowne ornamenty kazanie dłużyło się. Stern ziewał skrycie. Błądził wzrokiem po zebranych, potem zaś po wysokich sklepieniach. Zamyślony próbował wyłowić z cienia rozpiętą na krucyfiksie postać. Z ołtarza przeniósł wzrok na kolorowy witraż w bocznej nawie. Prócz pomarańczowej rozety jego uwagę przykuł wizerunek świętego w sięgającym do ziemi fioletowym płaszczu. Kędzierzawe włosy i krótka broda przypominały mu Hillela i sen, który niepokoił go nad ranem. Sen we śnie - to było niebywałe. Dlaczego śnił mu się sen przyjaciela? Pamiętał, że przez ułamek sekundy, zanim otworzył oczy, widział go z dziennikarską precyzją. Był w mieszkaniu hrabiny Świetlany Sołowiowej przy Pijarów, które znał z opowieści Samuela. Przestronny pokój z widokiem na rosyjski cmentarz wojskowy. Ciężkie kotary, woskowana podłoga z klonu i posrebrzany, przywieziony z Tweru samowar.
Stern rozmawiał z hrabiną. Słuchał jej gderania, śpiewów i kaszlu. Operetkowe libretto: stara hrabina, obrócona tyłem, rozsznurowuje przy nim niemodny gorset. Opada z sił. Głęboki charkot, jakby spuszczała wodę w klozecie. Zrzuca z siebie krynolinę i wzmocnioną fiszbinami sieć. Galopujący kaszel i jest wolna. Wolna jak ryba. Teraz obraca się i z wystawioną do przodu nogą czeka, aż on (Stern czy Hillel?) przypali jej papierosa. Szklana lufka pokryta smolistym nalotem wysuwa się i chowa lubieżnie do ust. Coraz szybciej! Gorszące gesty, gdy jego rękę wciska na siłę pod jedwabne, sięgające kolan pantalony.
To był frywolny sen Samuela. To jemu powinien się przyśnić. Stern znał hrabinę Sołowiową tylko z opowieści. Z westchnień i płaczów, gdy nieruchoma, przykuta chorobą do łóżka prosiła, by poprawić jej poduszkę, gdy błagała spojrzeniem, by wytrzeć jej z ust ściekające z nosa smarki. Z balów i rautów, gdy u Griszy Foksa poznała bożyszcze kobiet- Turgieniewa. I jeszcze z czegoś ulotnego, o czym Hillel kilka razy wspominał: z zapachu cynamonowego kadzidła, które tliło się, by zabić zapach starczego potu. Bukiet patyczków wbitych - tak mówił Samuel - w zwykły, przecięty na pół kartofel. Nie dopity szampan w butelce. Nie dojedzony kawior w kryształowej salaterce. Nie dokończony sen przyjaciela.
Msza dobiegła końca. W pamięci Sterna, jak wyrzut sumienia, kołatała się mądrość Salomonowa: „Serce człowiecze rozrządza drogi swe; ale Pan sprawuje kroki jego”.
Z chłodnego wnętrza wyszli z Kasią na rozgrzaną słońcem ulicę. Było południe. Na przystanku tramwajowym dwóch siwych panów komentowało wybór nowego rektora politechniki, a ich żony spierały się o jakąś powieść.
- Nie uważasz, Jadziu, że przeholował?
- Przepraszam cię, ale mam inne zdanie! Osobiście znam niejednego, który dorwał się do władzy tak jak bezczelny Dyzma.