Выбрать главу

Nie odpowiedział.

- Pocałowałeś klamkę? - Bawiła się z nim w kotka i myszkę, doprawiając ziemniaczaną babkę pieprzem.

- Kpisz ze mnie? - przyciszył głos.

- Mogę ci wszyściutko wyśpiewać. Do północy trzech zakrwawionych wyrostków po narodowym święcie, o pierwszej kolka jelitowa, o trzeciej nad ranem szkło w oku i, panie redaktorze...

- Nie opowiadaj bzdur.

- Zastępowałam w szpitalu Irenę. Miałam dyżur po dyżurze - powiedziała, smakując czubkiem noża ziemniaczany farsz. - Jej syn złapał anginę. Mogłam zadzwonić, wiem. Nawet nie przypuszczałam, że będziesz się o mnie martwił.

Stern siadł na brzegu krzesła. Uważnie patrzył, jak pochylona nad stołem kroi boczek i układa go na dnie bryt- fanki. Miał do siebie żal, że niesłusznie ją posądził. Kiedy przypomniał sobie słowa Gizelli, mimowolnie się zaśmiał.

Podniosła głowę.

- Co w tym, Kuba, śmiesznego? Wczoraj wpadłeś w ostatniej chwili i jakoś nie paliłeś się do rozmowy.

- To ty zaczęłaś.

- Ja czy ty, nie wracajmy do tego. Jestem padnięta - powiedziała, zapalając gaz w piekarniku. Potem siadła przy stole i przymknęła ze zmęczenia oczy. Na chwilę zastygła, wsłuchując się w miarowy szum palącego się gazu.

- A my widzieliśmy cyrk - pochwaliła się Kasia z przedpokoju. - A jedna dziewczynka na strusiu mówiła mi, że...

- Niepotrzebnie zgodziłam się na to zastępstwo. - Anna nadal zaprzątnięta była własnymi myślami.

- Słyszysz? Kasia chce ci powiedzieć, że doszliśmy na boisko Sokoła, do samego cyrku - oznajmił Stern i spojrzał na palce Anny, które wykonywały dziesiątki niepotrzebnych ruchów, przesuwając między opuszkami pasemka złocistych włosów.

- Właśnie, cyrk - zareagowała jak automat. - Ja też miałam niezły cyrk. Potworna noc. W szpitalu był ostry dyżur. Przywieźli pijanego batiara. Szczeniak pociął się brzytwą, bo rzuciła go jakaś Alicja. Szyli go trzy godziny. Wydałam ze szpitalnej apteki cały zapas gazy. Pomyślałam, że jeśli chcesz...

- Tak? — Spojrzał w jej przymknięte ze zmęczenia oczy.

- Dopilnować babki, a potem pójść z Kasią do Hillela, bo może to ważne... - Urwała, ziewając. - Idź, Kuba. Ja się trochę zdrzemnę.

Objedzeni pyszną ziemniaczaną babką, zadowoleni, że znowu są razem, Stern z Kasią zatrzymali się na Zielonej pod numerem piętnastym. Otwarte na oścież okno sugerowało, że gospodarz jest w domu, lecz co oznaczała wystawiona na parapet bambusowa klatka?

Jest czy nie? - zastanawiał się Stern, kolejny raz na- dusiwszy przycisk dzwonka. Kiedy zamierzał już odejść, zobaczył w oknie czarną czuprynę. Hillel ziewał okrutnie, jakby miał połknąć całe miasto.

- Kogo ja widzę! - zaryczał z pierwszego piętra swoim donośnym basem. - Pan redaktor Stern we własnej osobie, najlepszy w mieście specjalista od tru... - Zawiesił głos.

Minęła wieczność, nim Hillel, recytując jakąś modlitwę, podszedł do drzwi. Zamek szczęknął przeraźliwie, zajęczała stalowa zasuwa i w progu ukazał się Samuel w ciemnozielonym pogniecionym szlafroku. Miał podpuchnięte oczy. Był blady. Na czole, niczym turban, zawinął zmoczony ręcznik. Zwisały z niego czerwone frędzle wyglądające jak ufar- bowane pejsy.

- Pęka mi czacha, Kuba! Nie mogę zrobić kroku. - Patrzył ze zdziwieniem na chowającą się za plecami dziennikarza Kasię. - Co tak stoicie? Bitte sehr!

Przyjęcie nie było miłe. Stern zdążył szepnąć Kasi, że zaraz wracają, gdy Hillel spojrzał raptem spode łba na gości. Całkiem możliwe, że kilka godzin wcześniej zaszedł pijany na Pohulankę. Jeszcze teraz roztaczał wokół obrzydliwą woń alkoholu doprawioną czosnkiem.

Adwokat nie przejmował się gośćmi. Zostawił ich samych i wyszedł po coś do kuchni. Ten sam pokój zmienił się w ciągu dwóch dni nie do poznania. Na fotelach leżała rozrzucona garderoba, porwany „Kurier Lwowski” i zmięte „Literarisze Bieter”. Na okrągłym stoliku przykrytym poplamionym obrusem stała kryształowa salaterka, w której moczył się udekorowany cebulą stalowy korkociąg. Dekadenckiego obrazka dopełniały plamy z szabasowej świecy, które zastygły na dywanie, formując z wosku odcięty jaszczurczy ogon. W tę bałaganiarską scenerię wszedł, sapiąc ciężko, gospodarz.

Obecność Kasi irytowała go i wcale się z tym nie krył. Postawił przed nią tacę z waniliową chałwą, zgadując, czym by tu jeszcze kupić sobie święty spokój. W końcu, zaskoczony tym, że dziewczynka nie chce jego ulubionego smakołyku, wysunął górną szufladę sekretarzyka. Wyrwał z czystego zeszytu kilkanaście kartek, a potem z dolnej szuflady wyjął pęk kredek okręconych apteczną gumką.

- Teraz panna ma ambitne zajęcie i da tatusiowi odpocząć - oświadczył głosem nie znoszącym sprzeciwu.

Chciał widzieć Sterna samego, może się nawet z nim napić. Opróżniona butelka pieprzówki i kieliszek ze śladami palców stanowiły namacalny dowód jego desperacji.

- W Megilli jest napisane: „Po sposobie, w jaki zagryzasz wargi, widać, że jesteś mędrcem”. Poznaję po twojej tragicznej minie, że masz zamiar mnie przeegzaminować.

Ten przemądrzały wstęp nie wróżył nic dobrego. Nie bacząc na ostrzeżenie, Stern przyciszył głos i zapytał:

- Skąd wiedziałeś? Skąd wiedziałeś, że on w tak okrutny sposób skończy na drzewie?

- Nie bądź, gwiazdorze, dziecinny. Ja tylko mówiłem - Hillel starał się zapanować nad opornym językiem - że qabbala jest drzewem przeznaczenia. Poniał? Stało się to, co miało się stać. Zobaczyłeś Wisielca i Wieżę. W cyrku zobaczysz sto razy więcej.

- Więc to ty?

- Ja! - odparł Samuel dumny z siebie. - Wiedziałem, że się ucieszysz! Polecam wam szczególnie jeden numer. Występuje w nim chuda Żydóweczka Gizella, która mnie bardzo, ale to bardzo interesuje. Nie, nic z tych rzeczy, kolego! - Spojrzał na Sterna karcąco.

- Mówisz, że to utalentowane dziecko - rzekł dziennikarz.

- Powiedziałem, że dziecko? - zapytał Hillel i zaśmiał się obrzydliwie. - Ona ma dwa razy tyle lat ile my obaj.

- Niemożliwe.

- Sam ją zapytaj! Upiera się, że jesteśmy spokrewnieni. Mówi, że jej babka, Ariel, i mój cioteczny dziadek, albo na odwrót, kiedyś się spotkali i...

- Ja też znam Gizellę - oświadczyła Kasia, przerywając zawiłą genealogię.

- Proszę, proszę... Ale nie wiesz, że Gizella pochodzi z Włoch. O ile się domyślam, ma tu do spełnienia specjalną misję.

- Jaką?

- Musisz te klocki sam poukładać. W każdym razie masz materiał do kroniki. Ilekroć pojawi się gdzieś ze swoim cyrkiem, wynika z tego niezła jatka.

Stern żałował, że nie zapytał Hillela o Kurojada i Daniluka. Dziesiątki wątpliwości osaczyły go na nowo, lecz zrozumiał, że musi stawić im czoło w pojedynkę.

- A moje przeznaczenie znasz? - zapytał Samuel i, jak to miał w zwyczaju, natychmiast sobie odpowiedział: - Jadę do Marié i Izaaka, do Hajfy.

Stern próbował złapać spojrzenie Hillela, lecz jego przekrwione oczy ledwie było widać spod zapuchniętych powiek.

- Czemu nic nie mówisz? Wyjeżdżam do Hajfy! - podniósł głos gospodarz.

- Nie wierzę!

- To sobie, niedowiarku, nie wierz! - powiedział adwokat i głośno czknął.

- Jeszcze przedwczoraj... - zaczął Stern, lecz Hillel kolejny raz nie dał mu skończyć.

- Zdecydowałem dzisiejszej nocy. Nieodwołalnie!

- Bo coś się stało? - zgadywał dziennikarz, obserwując, jak Kasia z prawdziwym zacięciem przenosi na kartki fantastyczne wizje.

- Mówią, że nieszczęście oślepia, a ja przejrzałem! Od dziś jestem wolny! Żadnych zobowiązań. Żadnych! Swie- tłana Sołowiowa zeszła z naszego świata - zakomunikował przyciszonym głosem, zdejmując z czoła mokry ręcznik. - Wczoraj wieczorem ta stara sklerotyczka zaprószyła ogień. Opowiadałem ci sto razy o jej dziwactwie. Wbijała w kartofel cynamonowe patyczki i podpalała je. W jej pokoju wa- niało jak przed ołtarzem Izydy.