Выбрать главу

Nie cierpiał redakcyjnych kolegiów. Jednoosobowych, wrednych pokazówek. Krezus rozwalał się wtedy w fotelu i ćmiąc ulubionego dunhilla, dawał popis niecenzurowane- go chamstwa. A jednak ten przedpołudniowy poniedziałkowy spęd, na który nie miał ochoty, różnił się zasadniczo od innych. Dzielone po równo pretensje ominęły go.

Siedzieli w zwykłym składzie w niewielkiej salce narad, której okna wychodziły wprost na Wały Hetmańskie. To samo życie, które toczyło swe wody jak wyśmiewana, cuchnąca mułem Pełtew, trafiało dzięki nim na szpalty, uwodząc czytelników niczym modry Dunaj i wdzięcząc się do nich niczym długonogie tancereczki w Qui pro Quo. Krezus nie pozwalał się nikomu nudzić. Kronika sensacyjna, sport, gospodarka, polityka, najnowsze notowania giełdy i wiadomości kulturalne miały dać czytelnikowi pożywną, uzależniającą papkę. Przyrządzone danie musiało być prima! Krezus płacił im za mistrzowskie kucharzenie.

Zespół redakcyjny był buzującym tyglem. Mieszaniną temperamentów i umiejętności, nagłych wzlotów na dziennikarskie wyżyny i złamanych karier. Chociażby taki Stanisław Długolato - rudzielec w drucianych okularkach - opanowany nieposkromioną chęcią przeniesienia sportu na pierwszą stronę gazety. Jego prawdziwą pasją była piłka nożna, w którą grał kiedyś, z wielkim zresztą powodzeniem, w Pogoni. To on pierwszy szczerze pogratulował Sternowi udanego tekstu.

- Genialne! - powiedział mu do ucha. - Tym jednym truposzem strzelił pan fantastycznego gola. A wie pan, że trochę panu zazdroszczę?

- Czego? - zapytał Jakub, obserwując Krezusa, który w przejściu do salki narad podkreślał coś zamaszyście w swoim grubym zeszycie.

- Igrzysk! - odparł Długolato, licząc na efekt swych słów.

Stern spojrzał w niebieskie oczka ozdobione płotkami świńskich rzęs.

- Nie rozumiem. Wydawało mi się, że to pan, panie Stasiu, zajmuje się w naszej redakcji sportem.

- Jak pan z pewnością zauważył, igrzyska skończyły się wczoraj - wyjaśniał górnolotnie Długolato. - Hitler własnoręcznie zakręcił gaz pod ogniem pokoju. Berlin jest już, panie Jakubie, historią, tymczasem pan ma swoje małe igrzyska co dzień! No, niemal co dzień - poprawił się, widząc wchodzącego Krezusa.

Szef zlustrował zespół badawczym wzrokiem i dopasował się do swego ulubionego fotela. Jego ciężkie spojrzenie spoczęło w pierwszej kolejności na Halince, która odpowiadała za kulturę. Halinka - „różowa jak świnka”, z dużym, ciężkim biustem - uciekała od natrętnego wzroku, bezradnie szukając na ścianach jakiegoś punktu zaczepienia. Z prawej strony Sterna siedział ogolony i pachnący uwodzicielsko Brodacki, który z nerwów robił sobie zębami manicure.

Był jeszcze Mańkiewicz vel Manio - szpakowaty, barczysty mężczyzna w sportowym lnianym garniturze, oblatany jak diabli w polityce - z którym Krezus wolał nie zadzierać. Teraz siedział z lewej strony Andrei - długonogiego dziewczęcia o pełnych, wilgotnych wargach, które odpowiadało głową za liczbę przyjętych do druku nekrologów, reklam i ogłoszeń. Andrea, nie kryjąc się, robiła do Mania maślane oczy. Jej rozbrajające spojrzenie (Krezus wierzył w to święcie) przynosiło redakcji cudowną rzecz: pieniądze. Po prawej stronie Andrei, z brodą podpartą jak świątek, tkwił najstarszy w zespole pan Witek, przezywany Księgowym, który od niepamiętnych czasów zajmował się w „Kurierze” gospodarką. Księgowy zwykle przysypiał na kolegiach bądź skrycie ziewał. Wystarczyło jednak rzucić jakieś hasło - chociażby „dewaluacja dolara” - a już sypał liczbami, przytaczając stanowisko dyrektora Banku Rezerw Federalnych.

Tego dnia umiejętnie wyreżyserowany atak Krezusa rozpoczął się od korektorki Stopki. Była to trzydziestoletnia, ubrana niczym pensjonarka panna, która przepraszała swoim wyglądem, że żyje. Jej niemal przezroczyste palce obracały nerwowo guzik pod szyją. Szef, widząc przerażenie Stopki, celowo odczytywał na głos jej korektorskie błędy i bawił się doskonale.

- Jest „jedyna”, a powinno być, proszę pani, „jodyna”. Uczyli panią chyba w powszechniaku, co to jest? Jodyna to alkoholowy roztwór jodu z dodatkiem jodku potasu. Zapisała pani? Może to pani stosować na obtarcia naskórka, gdziekolwiek i z kimkolwiek droga pani go obetrze! To właśnie jodyny napiła się jedyna córka wozaka, a nie „jedynie”, i nie zostawili desperatki na chodniku, lecz zrobili jej płukanie żołądka. Albo - popatrzył kolejny raz na Andreę - proces brzeski. Pani tego zupełnie nie rozumie. Nie miało być „Sąd przechylił się”, lecz „Sąd przychylił się”, a dalej to już humor zeszytów. Powinno być „zajścia na wiecu Centrolewu”, a pani, psia mać, pozwala sobie na idiotyczne „zejście na placu Centrolewu”. Gratulacje!

Po słowie „Gratulacje!” w sekretariacie rozległ się wściekły dzwonek telefonu. Drzwi uchyliły się i zajrzała Kazia.

- Szefie, ten pan mówi, że to pilne, a pilne kazał pan natychmiast łączyć - wdzięczyła się.

- Kazałem, kazałem - gderał Krezus. Wstając zza biurka, poprawił krawat i wymownym spojrzeniem poinformował zebranych, co myśli o takim nieplanowanym przerywniku. Naindyczony przecisnął się do sekretariatu i bez skrępowania, przy otwartych drzwiach, odstawił spektakl, trzymając w ustach oślinione cygaro. - Ta... Ta... Kto? Ale ja pana... Co? No wie pan, chyba pan żartuje, mamy kolegium. Co to jest kolegium? Za dziesięć sekund kładę słuchawkę! -Wypuścił dym pod sufit. - Tak, zostało panu jeszcze pięć sekund. To bardzo dobry tekst? A jaki ma być? Że nie było mgły? Jakiej, cholera, mgły?! Głupot się pan czepia! Koniec lata, wieczorem deszcz, to nad ranem mgła. Jasne! Pisaliśmy go razem - łgał jak z nut. - Dlaczego pan tego od razu nie mówi? Nie daję panu? Ja? Przecież cały czas rozmawiamy, mam świadków! Tak. Boże, nie jestem informacją. Nie muszę pamiętać wszystkich telefonów. Od tego mam sekretarkę! - Podał Kazi cygaro i sięgnął po kopiowy ołówek. - Niech pan powtórzy. Tak jak „mur”? Na końcu „f”, jasne.

Po słowie „mur” spojrzenia Sterna i Brodackiego skrzyżowały się. Krezus, obrócony do nich tyłem, zapisywał na kartce nazwisko i numer telefonu nauczyciela.

- Oczywiście - ciągnął. - Ma pan rację. Zła wiadomość to dla nas pierwszorzędna wiadomość! Gdzie go znaleźli? Nie do wiary. Sam skoczył? Nie, nic nie szkodzi, absolutnie! Nie ma za co. Do widzenia!

Te słowa, a raczej półsłówka, mogły oznaczać tylko jedno - kolejny wyjazd do Rowów i pisanie dyktowanego przez życie scenariusza. Stern usłyszał w nich coś jeszcze. Obudzoną u szefa zawiść. Brak jakichkolwiek pochwał nakazywał mieć się na baczności. Po tak wymownej ciszy Krezus zbierał zwykle siły i przypuszczał na wybraną ofiarę bezpardonowy atak. Stern czekał więc na niego, czekał, lecz się nie doczekał. Tego dnia dzwonek telefonu w sekretariacie odzywał się bez przerwy. Gratulacjom i złorzeczeniom nie było końca. Naczelny dwoił się i troił. Przepraszał, dziękował, odgrażał się i przeklinał, mocno ściskając batutę. Poniedziałkowy egzemplarz „Kuriera”, który leżał na jego biurku, wkrótce pokrył się zapiskami, a do południa był już w strzępach. Szef był w swoim żywiole i tryskając energią, pognał do pracy spanikowane dziennikarskie towarzystwo.

W ten sam poniedziałek, po południu, niespodziewane wsparcie otrzymał Krezus z najmniej oczekiwanej strony.

- Szczerze gratuluję - powiedziała Anna, gdy Jakub zszedł z gabinetu do salonu. - Nie przypuszczałam, że mój mąż jest w mieście taki sławny.

- Teraz już wiesz - rzucił wesoło, sadowiąc się naprzeciw niej w fotelu.

- A wiem! - odparła i posłała w jego kierunku złośliwe spojrzenie.

Stern wziął z jej rąk zwinięty w rulon egzemplarz „Kuriera”. Rozprostował go i czekał, aż Anna powie więcej, aż wykipi z niej złość, którą przyniosła z pracy.