Zadowolony z rejterady zamknął drzwi, by się przekonać, że stary Pierre zdechł. Zielona mucha wykonywała na jego oku nerwowy taniec. Jej obrzydliwe bzyczenie rozwścieczyło Sterna. Rozejrzał się po pokoju, by chwycić bambusową rączkę zakończoną skórzaną packą. Hamując wstręt, powoli otworzył drzwiczki bambusowej klatki i, niczym chirurg, wprowadził do środka śmiercionośne narzędzie. Uderzył jak błyskawica, lecz chybił. Wściekły, że spaprał robotę, rzucił packę na biurko i ostrożnie wsunął do środka zwiniętą dłoń. Z obrzydzeniem złapał opierzone zwłoki, które sflaczały pod palcami jak przekłuty odpustowy balonik. Właśnie wtedy zrodził się w jego głowie zaskakujący rebus, wywołany skojarzeniem trzech liter ze słów: fetor, skarpeta, matka. Zastanawiał się, jakiż to skomplikowany mechanizm mógł je ze sobą połączyć. Najważniejsze litery uformowały w jego mózgu napastliwe, prześladujące go słowo - „Forum”. A może było odwrotnie? Może wcześniej pojawił się ten wieloznaczny wyraz, niby starożytna pieczęć rodzący euforyczne skojarzenia?
Stern lubił takie semantyczne dywagacje i nie zamierzał się nimi z nikim dzielić. Wędrował wtedy w myślach od przedmiotu do nazwy, przypisując im - jak demiurg - określoną wartość. Dawniej próbował nadać tym rozmyślaniom formę wierszy. Sądził nawet, że jest dobrze zapowiadającym się poetą. Opublikował w „Pro Arte” dokładnie sześć utworów. Kiedy wena odeszła, a krytyka literacka wylała na niego wiadra pomyj, przestał bujać w obłokach. Ostatecznie rozsądek zwyciężył, a on stał się wyrobnikiem pióra. Wiele razy otrzymywał od czytelników listy, w których nad niesprawiedliwością opisanych przez niego życiorysów lały się krokodyle łzy. Kilkanaście lat pracował dla takich chwil, które Krezus sumował lakonicznym „Tak ma być zawsze”. Ale to „zawsze” wymagało od niego wciąż nowych poświęceń.
Zdjął z lewej stopy skórzany sandał, a potem ściągnął skarpetę. Rozszerzył ściągacz i precyzyjnym ruchem wsunął do środka martwego kosa, aż ten zarył dziobem w pułapce. Kolejna skarpeta - i zamaskowane zwłoki wylądowały w kieszeni spodni.
Z bawełnianą trumną Stern zszedł do kuchni. Chwycił wiadro ze śmieciami i wyszedł na ulicę. Kiedy zamknął furtkę, przyłożył dłoń do kieszeni, sprawdzając tym niedorzecznym gestem, czy Pierre jakimś cudem nie wyfrunął. Minął krzak bzu i zardzewiały hydrant. Zatrzymał się przy murowanym śmietniku. Uniósł stalową klapę. Obrócił kubeł i uderzając w dno, rozpoczął pogrzebowy ceremoniał.
Najłatwiejsze miał za sobą. Teraz należało działać z rozwagą. Jakub dyskretnie się rozejrzał. Horyzont był wolny, więc szybko wyjął skarpetę i rzucił ją w najdalszy kąt śmietnika. Pogrzeb Pierre’a miał z głowy. Fachowo pozbył się zwłok, tak jak to czynił opisywany przez niego morderca. Irracjonalny strach, który kazał mu zachować najwyższą ostrożność, podniecił go. Zachęcał do dziwnej gry, w której nie chodzi o ból i ofiarę, lecz o udowodnienie sobie, że jest się lepszym od innych.
Co zrobić z klatką, Stern jeszcze nie wiedział. Nie wiedział również, jakich użyć słów, by nie zranić Kasi. Zadowolony podszedł do budy, chcąc pogłaskać łaszącego się Dega. Stary kundel wyczuł w jego zachowaniu jakiś fałsz. Dokładnie obwąchał kieszeń, w której jeszcze przed chwilą schowany był Pierre, a potem polizał po ręce. Tym go przekupił. Stern przyniósł mu w nagrodę po kolacji wspaniałą wieprzową kość.
Co zaskakujące, Kasia przyjęła śmierć ptaka zupełnie naturalnie.
- On nie chciał, tato, żyć bez swojej pani - dodała, ściszając głos, jakby Anna mogła niechcący podsłuchać ich rozmowę z salonu. - Ja od początku wiedziałam, że Pierre zdechnie.
Kiedy próbował wytłumaczyć się ze swego postępku, Kasia pochwaliła się, że w zeszłym roku zakopały z Alą pod magnolią dwa „parszywe gołębie”.
Wieczorem, gdy słońce schowało się za sąsiadującą z Pohulanką Filipówkę, wszystkie myśli, jakby zmówione, ponownie wróciły do wyrzuconego na śmietnik kosa. Sterna naszła nieodparta ochota na eksperyment. Kiedy Anna ułożyła głowę na poduszce, poprosił ją, by na moment zamknęła oczy. Zdziwiona tą propozycją, chętnie się zgodziła. Po chwili Jakub przyniósł z kuchni blaszane pudełeczko z kawiorem, które dał mu Hillel, i oszronioną butelkę szampana. Wynik eksperymentu zaskoczył go zupełnie. Anna śmiała się, podniecona, kiedy kładł na jej usta galaretowate jajeczka. Bawiła się z nim, wykorzystując jego grę do swoich erotycznych fantazji.
- Mogę? - zapytała, wystawiając wilgotne usta jak do pocałunku. - Pozwól mi, Kuba, zobaczyć.
- Jakaś ty niecierpliwa - upomniał ją. - Zaczekaj.
Przytrzymał palcem korek, a kiedy wyskoczył z hukiem
i uderzył o ścianę, przechylił zieloną butelkę i szybko napełnił dwa kieliszki.
- Już - powiedział dumny. - To specjalnie dla ciebie.
Otworzyła oczy. Patrzyła z niedowierzaniem. Była pod wrażeniem, gdy podał jej kieliszek schłodzonego szampana, lecz potem, gdy sądził, że mu się odda, usłyszał pełne żalu:
- Opamiętaj się, Kuba, dopiero za dwa dni kończy mi się period.
Zapowiadana od kilku dni konferencja prasowa rozpoczęła się w gmachu policji przy Leona Sapiehy we wtorek o jedenastej, z piętnastominutowym opóźnieniem. Rzadko kiedy zdarzało się słuchać oficjalnych wiadomości z tego miejsca. Tym razem uznano widocznie, że nowoczesna forma przekazu informacji jest niezbędna i że problem jest zbyt poważny, by pozostawić go samemu sobie.
O zorganizowanie konferencji posądzano kilku posłów Narodowej Demokracji. Byli i tacy, którzy widzieli w tym inicjatywę sprawującego urząd od dwóch miesięcy premiera Składkowskiego. Prawdą było, że zaproszenia z policji rozesłano do większości dzienników i czasopism. Ponieważ jednak trwał sezon ogórkowy, mimo starań w reprezentacyjnej sali na pierwszym piętrze zjawiło się niewielu gości. Najwięcej, ze zrozumiałych względów, przybyło ze Lwowa, ale pokazali się także żurnaliści z Brześcia, z Krakowa, a nawet ze stolicy. Delegację „Kuriera” stanowił duet Stem -Brodacki.
Kiedy miejsca w pierwszym rzędzie zostały zajęte, do sali wszedł Zięba, niosąc pod pachą wypchaną skórzaną teczkę. Inspektor ubrany był w elegancki stalowy garnitur. Włożył białą koszulę i granatowy krawat w czerwone prążki. Towarzyszyła mu młodziutka aspirantka w kremowym żakiecie, której zadaniem było protokołowanie przebiegu spotkania. Występowała u boku Zięby po raz pierwszy, czując więc, że skupia na sobie wzrok mężczyzn, nie podnosiła głowy znad kartki.
Inspektor był nie mniej speszony. Wymagająca widownia pokrzyżowała jego plany. Zaczął nerwowo chrząkać, porządkując wyjęte z teczki dokumenty. W końcu podniósł zatwierdzony przez przełożonych raport i, bez słowa wstępu, przeczytał:
- Zdarzenia, do których doszło, wymagają szeregu istotnych wyjaśnień. Rzeczpospolita nie może dłużej budować wiedzy na domysłach. Dlatego, wychodząc naprzeciw państwa oczekiwa-niom, opracowaliśmy w komendzie wojewódzkiej skrótową informację, która ułatwi dziennikarzom przygotowanie publikacji. Proszę o zadawanie pytań - skończył i, zadowolony z siebie, patrzył wyniośle na widownię.
- Na jaki temat? - rzucił wesoło Maciej Nowak, szpakowaty czterdziestolatek z „Nowin”, otwierając notatnik.
Dopiero teraz Zięba spostrzegł, że popełnił horrendalną gafę. W galopującym tempie przedstawił siebie i aspirant- kę Jolę, przywitał zebranych, a potem zaczął odczytywać z kartki historię zabójstw w Rowach, podkreślając stały postęp w śledztwie.
- A oto interesujące państwa szczegóły - powiedział. - Znaleziony Andrzej Workuć miał dwadzieścia pięć lat i był kawalerem. Rysopis: wysoki, barczysty blondyn z tatuażem w kształcie świńskiego ryja na lewej piersi. Pochodził z dobrego domu. Ojciec kolejarz, matka krawcowa. Za gwałt na sześcioletniej córce sąsiada otrzymał dziesięć lat więzienia. Rok temu, w październiku, nieudana próba ucieczki z Brześcia. Skazany dodatkowo na dwa lata ciężkich robót przy melioracji. W dalszym ciągu narastająca agresja wobec współwięźniów. Zwiększony dozór. Niestety, mimo daleko idącej ostrożności, przed miesiącem napaść na strażnika. Natychmiastowy pościg zakończony odnalezieniem zwłok.