Выбрать главу

- Więc pozwoli mi pan porozmawiać z kolegami Worku- cia?- Dziennikarka wpatrywała się w Ziębę błagalnym wzrokiem.

Inspektor znalazł się w pułapce.

- Ależ to wykluczone! - żachnął się.

- Chciałam tylko zadać więźniom parę prościutkich pytań. - Brunetka rozglądała się po twarzach kolegów, szukając wsparcia.

- Zapewniam panią, że to bezcelowe - nie ustępował Zięba.

Słowne przepychanki trwały jeszcze kilka minut. Wreszcie inspektor podziękował przybyłym i z ulgą zakończył konferencję. Wtedy protokolantka odżyła. Zabrała zeszyt i w milczeniu, nie podnosząc wzroku, wyszła. Za nią wysypali się na korytarz zaproszeni goście. Niektórzy, poznawszy Sterna, szczerze gratulowali mu ostatniego tekstu, inni patrzyli z zawiścią, widząc w nim groźnego konkurenta.

W holu Zięba zrównał się ze Sternem i podał mu dłoń.

- No i znowu stał się pan sławny! - powiedział z wyraźną uszczypliwością i zaraz skorzystał z okazji, by się wyżalić: - Ależ mnie pan dziś, panie Jakubie, sponiewierał! Gniewa się pan jeszcze za tę pocztówkę? To był taki żart! - Spojrzał mu w oczy, przytrzymując rękę. - Ja naprawdę byłem wtedy na Lwowie.

- Pan się bujał na fali, a ja z kolegą - wskazał Brodac- kiego - przedzierałem się przez chaszcze, tropiąc pańskiego maniaka.

- Nikt pana o to nie prosił - odciął się Zięba i zanim Stern zdążył mu odpowiedzieć, obrócił się na pięcie i ruszył w pogoń za kręcącą biodrami protokolantką.

W połowie drogi do redakcji, przy katedrze św. Jura, milczący do tej pory Brodacki zapytał Sterna o brunetkę.

- Myślałem, że pan wie.

Stażysta spojrzał z niedowierzaniem.

- Niemożliwe. To była ona? - rzekł z dziwną pretensją w głosie. - Dlaczego pan mi tego nie powiedział?

- Nie miałem kiedy. Przez cały czas rozbierał pan wzrokiem protokolantkę.

Ich rozmowa gwałtownie ścichła, gdy na rogu Zygmun- towskiej i Mickiewicza natknęli się na zbiegowisko. Pod numerem pierwszym z trzypiętrowej kamienicy eksmitowano na bruk robotniczą rodzinę. Kobieta w zaawansowanej ciąży zanosiła się od płaczu. Jedną ręką przygarniała do siebie zasmarkaną córkę, a drugą wycierała spływające z oczu łzy.

- Boże kuchany, za cu?! - krzyczała do obojętnych ludzi. - Za cu?!

Jej mąż z chudym jak patyk synem przenosili na drabiniasty wóz dziecinne łóżeczko. Chłopak niechcący potknął się o krawężnik i upuścił drogocenny mebel, który rozsypał się na kawałki. Ojciec zaczął kopać resztki rodzinnego skarbu, przeklinając syna. Ze złości deptał cienki materac pokryty gęsto rdzawymi plamami. Obrażony chłopak uciekł do najbliższej bramy, po czym krzyczał stamtąd w stronę ojca: „Niedoczekunie, sameżeś głupi chuj!”

Z otwartego okna na pierwszym piętrze wychylał się właściciel kamienicy. Na jego okrągłej twarzy malował się stoicki spokój. Dwóch wynajętych przezeń osiłków żwawo znosiło po schodach stoły, krzesła i byle jak związane bambetle. Góra rzeczy na wozie rosła w oczach.

Eksmisji przyglądał się podchmielony kominiarz, który przyszedł przeczyścić zapchany sadzą komin. Na jego prawym ramieniu wisiały szczotka i kula, które z niezwykłą mocą przyciągały uwagę bliźniaków siedzących na brzegu rynsztoka. Chłopcy mieli pogniecione koszule i krótkie, wyszmelcowane spodenki. Trzymali po połówce słonecznika i, jakby na komendę, pluli łupinami na chodnik. Eksmisja nie przeszkadzała im. Nie rozumieli świata dorosłych. Skupieni na pysznych ziarenkach i kominiarskich narzędziach, przeżywali kolejną wspaniałą przygodę.

Ponury spektakl miał więcej widzów. Prawie z każdego okna wychylała się czyjaś głowa, a że zbliżała się pora obiadu, delikatny wiatr niósł ulicą zapach smażonych ryb, grochówki i drożdżowego placka.

Stern i Brodacki minęli zbiegowisko, przechodząc na drugą stronę, i po kilku minutach znaleźli się w parku Kościuszki. Tam, wśród beztrosko spędzających czas spacerowiczów, analizowali przebieg konferencji. Drętwa gadka Zięby nie zasługiwała na uwagę. Taką samą zasłonę dymną oni też mogli postawić. Obu zaintrygowało natomiast niezapowiedziane wejście Szumiłły. Daliby wiele, by dowiedzieć się, o czym zasapany grubas szeptał na ucho inspektorowi.

Okazja nadarzyła się wkrótce i pomógł im w tym niezawodny Krezus. Relacja z konferencji podnieciła go na nowo. Jak małe dziecko, które złapało motyla, sadystycznie zaciskał palce, nie zamierzając wypuścić frapującego tematu.

- Szumiłło, Szumiłło? - zastanawiał się z oślinionym cygarem w ustach. - Czy to aby nie ten kurdupel, co pakował zwłoki do worka?

- Do zielonego koca - poprawił go Brodacki.

- Worek czy koc, panie Adamie, to dla czytelników jedna cholera. Trup się liczy, prawda, panie Jakubie? Po co ja zresztą o tym gadam. Pan sam, specjalista per mortes, lepiej o tym koledze opowie. Więc uważacie, że do rozwikłania zagadki potrzebny będzie ksiądz? - rzucił retorycznie. - W Rowach jest pewnie jakiś kościół, co? Ktoś odprawia w nim msze i spowiada grzeszników. Ten ktoś musi mieć dostęp do zbiorowego sumienia. - Wypuścił chmurę dymu, a kiedy opadła, rzucił Brodackiemu nagrzane kluczyki. - Co pan tak na mnie patrzy? Może pan jechać. Niech pan tylko zaczeka na pana Sterna, za chwilę do pana zejdzie.

Stażysta zbaraniał. Wyszedł z gabinetu zamyślony i zderzył się na schodach z jeszcze bardziej zamyśloną Stopką. Oboje siebie nie widzieli i po zdawkowym „przepraszam” każde pomaszerowało w swoją stronę.

Stern także był zaskoczony. Sprawa - jak się wydawało - miała już swój finał. Odtrąbiono tryumf. Posypały się na tę okoliczność gratulacje i joby. Jego tekst stał się szlagierem, aż tu nagle zwala się na niego kolejny niezapowiedziany wyjazd.

- Zatrzymałem pana specjalnie, by przekazać osobistą prośbę. Prośbę nie moją, lecz pana Murofa. - Krezus zrobił tajemniczą minę. - Kiedy zadzwonił w czasie kolegium, obiecał zdradzić jakieś rewelacje. Szkopuł w tym, że obrał sobie pana za powiernika. Zaprasza pana do siebie, samego. Co pan na to?

Stern poczuł lekki zawrót głowy. Miał już gotową odpowiedź, lecz nie chciał narażać się Krezusowi. W swoim zawodzie najbardziej cenił niezależność, więc wszelkie polecenia, także i to, odbierał jako zamach na własną osobę.

- Zna pan moje ulubione powiedzenie? - Naczelny nie pozwalał się Sternowi dłużej zastanawiać.

- Że ludzie to świnie?

- Właśnie! - potwierdził zadowolony Krezus. - Chciałbym, żeby pan te ciekawskie świnie zaciągnął za sobą do kryjówki Murofa.

Powtórki z historii przyprawiały Sterna o mdłości, lecz tym razem, niestety, naprawdę jechał z Brodackim do Rowów. Był wściekły na cały świat i nie chodziło już o decyzję Krezusa. Miał osobiste powody. To, co usłyszał od Anny, wystarczyłoby na kilka spraw rozwodowych. Wbiegł do domu na chwilę, by spakować rzeczy i zmienić ubranie. Gdyby wiedział, co go czeka, kupiłby na mieście nowe lub, w najgorszym wypadku, rzuciłby zawód. Kolejne groźby, płacz, wreszcie szantaż. Szkoda słów, ale najbardziej chyba - Kasi.

Z zaciśniętymi ustami, gryząc od środka wargi, Jakub Stern liczył owce, potem chmury, a na koniec przydrożne drzewa. Rytmiczna gra silnika uśpiła go tak cudownie, jakby wąchał nasączoną chloroformem gazę. Skrzypienie sprężyn i skórzanej tapicerki na siedzeniach przypominało mu miły odgłos wiklinowego bujaka. W jednej chwili zniknęły Wzgórza Zniesieńskie i Góra Piaskowa na Kajzerwaldzie, pojawił się za to obraz jego gabinetu. Widział siebie, jak po przebudzeniu, pochylony nad mahoniowym biurkiem, rozwija podarowany przez Daniluka pakunek - lnianą ście- reczkę. Układa obok własne znalezisko, aranżując koszmarną kolekcję. Natchniony, niczym artysta, próbuje przekroczyć niewidzialną granicę, której strzeże zazdrośnie niema rzecz.