Kiedy był małym dzieckiem, naprawdę wierzył w czary. Zamykał oczy i unosił dłoń nad znalezionymi skarbami. Wymawiał zaklęcia i patrzył na słońce przez szkło ze stłuczonej imbirowej buteleczki. Chuchał na pokryty patyną zielony pieniążek, przenosząc się wyobraźnią w bajkowy świat. Przekraczał wtedy domy i ulice. Mieszał czasy, w jednej sekundzie wdziewając niemodny strój. Teraz w swym śnie, jak dawniej, uniósł dłoń nad stalową podkówką, wymawiając zaklęcie „muroforum-forumurof”.
Poczuł chłód, jak gdyby przedmiot złośliwie zamknął się przed nim niczym podrażniony małż w swej muszli. Wysilił wyobraźnię. Oplótł ją wokół wygiętej w łuk materii. Zapragnął być, choć na krótko, ptakiem. Teraz jestem kosem, pomyślał i - śniąc obok Brodackiego - był starym, osieroconym po śmierci hrabiny Pierre’em.
Śmigał między prześwitami drzew, mijając z niewyobrażalną prędkością grube konary i najeżone ostrymi igłami gałęzie Foresta Umbra. Zachwycony wolnością zatoczył łuk pod niebem, by nurkującym lotem celować w kępę drzew liściastych przy niewielkiej polanie. Sfrunął z pojedynczego buka i usiadł na wiotkiej leszczynie, przyglądając się tłumowi dwunożnych istot. Stamtąd, z bijącym sercem, obserwował okrutną scenę. Widział wszystko, lecz nie potrafił i nie chciał tego nazwać. I nie pragnął też tego pamiętać. Zatrzepotał energicznie skrzydłami, prostując zmoczone deszczem pióra. Przekręcił głowę w stronę porażającego światła, które strzeliło z czarnej skrzynki jak obudzone słońce. Zaciekawiony spojrzał na kobiecego trupa i przerażony czyimś siarczystym przekleństwem obudził się w samochodzie.
Zaspany patrzył z obawą na stażystę, jakby ten mógł podejrzeć jego dziwny sen. Lecz Brodacki nie obracał głowy. Powoli zjechał na pobocze, wyłączył silnik i z wrażenia szybko się przeżegnał.
Przed granatową maską tatry w szczerym polu odbywał się zdumiewający spektakl. Stern pierwszy raz w życiu widział taką ceremonię. Pasowałaby bardziej do jego snu niż do jawy. Młoda, śliczna Cyganeczka siedziała na koźle, a dwóch starych Cyganów podtrzymywało ją pod łokcie. Ubrana była odświętnie - biała suknia obsypana kolorowymi cekinami, czerwona róża we włosach - jakby na własny ślub jechała. Nadzwyczaj regularne rysy. Urzekająca zastygła maska piękna, powagi i spokoju. Wóz, którym podróżowała, udekorowany był dywanem łąkowych chabrów. Błękity i żółcie. Do tego feeria złotych półksiężyców i gwiazd wymalowanych na koźle, nad ich głowami. Kto by się domyślił, że to jej pogrzeb?!
Rozlegały się obowiązkowe w tej ceremonii śpiewy i zawodzenia, ale jakie! Żałobna fala przetaczała się z wozu na wóz, z końca na początek i ze środka taboru aż pod bezkresne niebo. Można by rzec, że to swojskie poleskie żaby lub natrętne syberyjskie klikusze. Niepokojący rytm tambury- nu i płacz tak przejmujący, jakby kogoś żywcem obdzierano ze skóry. I tłok na odludziu, na polnej wiejskiej drodze między Rowami a Zdunami, zupełnie jak w dzień targowy na Wałach Hetmańskich. Pobrzękiwanie uprzęży, pochrapywanie koni, ciężkie dudnienie kopyt, skrzypienie skórzanych pasów, brzęk janczarów, zapach ogniska, owsa i... czającej się wokół niewidocznej śmierci. I życia także. Bo ze środkowego wozu, który zatrzymał się na chwilę, wypadła w pole mała, nagutka postać. Stern, do reszty rozbudzony, patrzył, jak śniady brzdąc kuca za potrzebą. Malec z wielkim zainteresowaniem oglądał to, co zostawiał na spalonym słońcem ściernisku. Kiedy skończył, splunął jak dorosły, zerwał rosnący na poboczu mak i zwinnie wdrapał się na wóz.
Gdy tabor przejechał, kierowana przez Brodackiego tatra ruszyła w dalszą drogę. Pokonała groblę przy stawach, przecięła wiśniowe sady i zatrzymała się przy ceglanej kapliczce, gdzie ksiądz Stanisław, proboszcz w Rowach, samotnie admirował figurkę Najświętszej Panienki.
Z daleka chuda, zgarbiona sylwetka w sutannie przypominała stracha na wróble. Ten siwy strach sięgnął po kieszonkowy zegarek, otworzył go i odczytał godzinę, jakby się gdzieś spieszył. Ujrzawszy niespodziewanych gości, schował zegarek do kieszeni i podjął modlitwę. Zakończył ją oszczędnym znakiem krzyża, po czym wylewnie się przywitał. Chętnie też przystał na podwiezienie, zapraszając Sterna z Brodackim na plebanię.
Stern nie zamierzał osądzać faktów, a jednak myśl, że proboszcz specjalnie na nich czekał, zagnieździła się w jego głowie. Zresztą dość już miał tych zaskakujących przypadków. Nagłe telefony, szokujące wróżby, dziwne podarunki i ostrzeżenia. I jeszcze absurdalne ptasie sny, wtedy gdy się ich najmniej spodziewał. A teraz słowa powitania i zaproszenie tak serdeczne, że niepodobna się wykpić. I obraz bluszczu wspinającego się podstępem po nagrzanych słońcem cegłach. A także zakurzonej sutanny i pary zdeptanych skórzanych trzewików.
Pół godziny później, u siebie na plebanii, z malującą się w każdym słowie powagą ksiądz Stanisław objaśniał Sternowi pogański obyczaj.
- To urodzone, panie Jakubie, powsinogi. Wywodzą się ponoć z dalekich Indii, lecz ich domem jest cały boży świat. Pewnie dlatego od świtu do zmroku wiozą nieboszczkę różnymi polnymi drogami. Przypomina to pewną modę, o której wspominał mi ksiądz Flis z warmińskiej wioski za Al- lensteinem. Tam rodzina zmarłego wywozi trumnę za granice wsi, by po raz ostatni nieboszczyk objechał wszystkie swoje pola. - Nagle, przypomniawszy sobie o celu wizyty Sterna, zmienił temat: - Więc powiadają w mieście, że ja o wszystkim wiem, i jeszcze robią z tego cyniczną grandę?
- Tak mówił inspektor Zięba, który prowadził konferencję prasową.
- Dziwne to, wielce dziwne. Czy wyjaśnił, że udałem się tam, by udzielić zmarłemu kapłańskiej posługi? Więc nie? - Rzucił w stronę Sterna pytające spojrzenie. - Do ciała zaprowadził mnie nauczyciel. Gawędziliśmy o niedawnej tragedii we wsi, o szkole, a także o jego kalekiej córce i niepostrzeżenie doszliśmy aż do wzniesienia. I wtedy...
- Tak? - Jakub tym krótkim pytaniem rozwiązał worek zwierzeń.
- Ona tam jest. - Ksiądz wskazał na las. - To jej dom. Bestia stąpa po mchu, butwiejące liście i grzyby są jej sprzymierzeńcami.
- I jeszcze cień - rzucił ironicznie Stern, spoglądając na wyciągniętego na leżaku Brodackiego. - Zapomina ksiądz o cieniu, w którym najłatwiej się schować.
- O tak! Mrok, cień i usypiająca naszą uwagę lepka szarość. W tej pajęczynie zdradliwych raf stawiamy nasze kroki. Panie Jakubie, to już nie są te same Rowy, które znał pański ojciec. Ludzie patrzą tu na siebie wilkiem. Przed tabernakulum grzech się rodzi.
- Czy dlatego rzucił ksiądz klątwę na Bestię?
To pytanie, jak wiele innych, nie doczekało się odpowiedzi. Zamiast nich ksiądz Stanisław snuł rozważania o marnych zbiorach, śmierci nieodżałowanego Marszałka, po której świat się odmienił, i wołającej o pomstę do nieba żydowskiej dominacji.
W ciągu godziny, którą spędzili na werandzie, słońce rozparzyło ogród, rozchylając bladoróżowe kiście magnolii. Ich słodki zapach przynosił ze sobą leniwy podmuch wiatru. Stern, jak zapobiegliwy Brodacki, pragnął się położyć na leżaku i słodko drzemać. Z lewej strony werandy ściana lasu przypominała dziennikarzowi porzuconą na horyzoncie ryżową szczotkę. Nad jej najeżoną materią sunęła pojedyncza chmura podobna do ogromnego zeppelina. Takiej samej wielkości, tyle że autentyczne cygaro wisiało w maju nad parkiem Stryjskim w czasie Targów Wschodnich.
- Jak łatwo, drogi panie Jakubie, traci się wiarę w zwycięstwo dobra - powiedział ksiądz, brutalnie przerywając Sternowi fantazję. - Ja, pan i Bestia doświadczamy próby. I na tym polega...
- Zrządzenie losu?- zapytał wyrwany z zamyślenia dziennikarz.