- Prawdziwa boska sprawiedliwość. Święty Augustyn z Hippony powiadał...
Stern nie przerywał. Patrząc na dobrodzieja, starał się wyłapać jakiś znak, który by mu ułatwił działanie w Rowach. W zamian otrzymywał same zagadki. Opowieść o Bestii, która stąpa po miękkim mchu, albo porcję podszytej chrześcijańską filozofią fantasmagorii. Z tymi wątpliwościami, zostawiając Brodackiego na werandzie, udał się za księdzem do pokoju gościnnego.
- Póki co zapraszam pana grzecznie do stołu. Kolega, niczym aniołek, śpi snem sprawiedliwego. Już taki nasz los, panie Jakubie: dziś palące słońce, jutro wiatr w twarz, pojutrze katastrofalna słota. - Gospodarz najwyraźniej spragniony był słuchacza. - Za chwilę Zofija poda mój ulubiony deser. Nie uwierzy pan, gdy powiem, że ta niepozorna kobieta na tej oto werandzie rozbiła na bolszewiku kryształowe lustro. Ot i cała Zofija! Chcieli ją za to kałmu- cy, tfy... No, ale Pan Bóg nad biednymi czuwa. Zofija jest także wielce zasłużonym dla naszej parafii archeologiem. Tak! To ona z narażeniem życia wyłowiła z kloacznego dołu zbezczeszczoną figurę Pana. Sowieci nie przepuścili nawet rzeźbom. Bez głowy i rąk, a jednak nasz Pan się ostał. Mi- raculum, że jeszcze istnieje! Widzę, że i pan jest srodze zmęczony. - Dostrzegł dłoń Sterna wędrującą do ust. - W takim razie zdradzę panu coś fascynującego! Coś, co z pewnością pana ożywi, jeśli oczywiście ma pan ochotę wysłuchać dłuższego monologu.
- Będzie mi niezmiernie miło. - Jakub oparł się wygodnie na krześle, wyczuwając udem w kieszeni złożonego na pół Wisielca.
- Śnił mi się w nocy - może dlatego, że za nim tęsknię - rodzinny dom, bardzo daleko stąd, aż w Konstantynowie. Tak, tak, panie Jakubie, już pański tatuś wiedział, że nie jestem krajanem. Zostawiłem dwóch starszych braci, kilkanaście hektarów żyznej ziemi, rzeczkę i staw, a w nim raki- -nieboraki. - Zaśmiał się z udanego rymu. - Gospodarstwo ojca kwitnie dziś niczym biblijny Eden. Ogradza je kamienny murek z bramą z polnego, ciosanego kamienia. Oczarowany stałem w mym śnie przed ową bramą. Strzelały we mnie refleksy miki połyskującej w kamieniu jak gwiazda betlejemska. Wyniosłe gotyckie sklepienie przypominało mi główną bramę Cmentarza Łyczakowskiego, przez którą, jak pan z pewnością wie, może swobodnie wjechać załadowany sianem wóz. W ten ostry kamienny łuk mój praszczur wmurował krzyż i trzy zegarowe mechanizmy.
- Nie rozumiem.
- Przyznam się, że ja też jestem tym zdziwiony. Już mój dziad, także Stanisław, nie pamiętał, do czego ta konstrukcja służy. Może to przestroga czasu. Może inny ukryty symbol. Pordzewiałe żelastwo i niewielka nisza z ułożonym ukośnie krzyżem.
- Jaki to ma związek z... - Stern pokazał na las.
- Bóg zwycięży - powiedział ksiądz, przymykając oczy. - Kiedy śni mi się brama, ta brama, wiem jedno: On istnieje. A teraz chciałem prosić o wspólną modlitwę. Zmówmy ją, by nikt nie popełniał już w naszym lesie tych ohydnych zbrodni.
Stern nachmurzył się. Propozycja wydała mu się niedorzeczna. Miał ogromną chęć się jej przeciwstawić. Modlitwa przeciw zaplanowanym z zimną krwią katuszom? Kiedy padły pierwsze słowa Ojcze nasz, Jakub przyłapał się na odrażającej myśli, że boski sąd dokonał się rękami zdesperowanego szaleńca. Musi być, próbował znaleźć wyjaśnienie, jakiś nieuchwytny sens tej zbrodni. Nawet gdyby miał się on ograniczyć do rytualnego, sadystycznego zadawania cierpień. Natychmiast przypomniała mu się szalona dyskusja z Hillelem, gdy Samuel opowiedział się za nienaruszalnym boskim porządkiem.
- Bądź wola Twoja - powtórzył głośno Stern, postanawiając, jedynie na ten krótki czas dziennikarskiego śledztwa, wczuć się w rolę oprawcy. Myśleć jak on i tak samo jak on, w myśli, postępować.
- Amen! - zakończyli modlitwę, przez ułamek sekundy patrząc sobie w oczy. Sternowi przebiegł dreszcz po plecach. Poczuł się winny, jak Judasz przez pocałunek odwracający się od wiary.
Już raz, jako dziecko, doświadczył tego haniebnego uczucia. Miał pecha, gdy babka Róża zaciągnęła go wprost z podwórka na wieczorną mszę. Akurat grał z kolegami w puchę. Miał przy sobie fantastyczny sprzęt - sękatą dębową pałę, którą sam wystrugał scyzorykiem i wygładził ostrym szkłem. Wywołany przez babkę, zabrał pałę do kościoła. Był pewien, że jeśli zostawi ją na podwórku, któryś z zazdrosnych kolegów natychmiast mu ją zabierze. Dębowa pała powędrowała więc pod płaszcz. Mały Kuba przytrzymywał ją prawą ręką, idąc kilka kroków za babką. Pod koniec mszy, gdy ksiądz zbierał na tacę, pała niespodziewanie wysunęła mu się ze spoconych palców i z hukiem upadła na posadzkę. Zapanowała konsternacja. Kuba jak prawdziwy zbój, skarcony przez babkę i księdza, natychmiast znalazł się przy konfesjonale, gdzie przez pół godziny dokładnie spowiadał się na klęczkach ze wszystkich grzechów. Z tym zdarzeniem wiąże się też pewien kalambur. Pod koniec spowiedzi, gdy kolana mu ścierpły, głos zza kratki zapytał go, czy często to robi.
- Z pałą? - rzekł, jąkając się, Stern.
- Z pałą, paskudniku, z pałą!
- Ostatnio codziennie, oczywiście tylko wtedy - zaznaczył - gdy koledzy są na podwórku.
Dociekliwy głos zza gęstej kratki zapytał ponownie:
- Każdy swoją?
- Tak, proszę księdza. Każdy obrabia swoją.
Po tym satysfakcjonującym wyjaśnieniu młody Stern dostał rozgrzeszenie.
Jakub wciągnął nosem powietrze i przerwał wspomnienia. Podniosłą woń plebanii - świec, świętych ksiąg i poli- turowanych mebli - rozweselił zapach przygotowanego przez gospodynię deseru. Staruszka nazywana przez proboszcza Zofiją postawiła na lnianym obrusie trzy porcelanowe salaterki z upieczonymi w duchówce papierówkami. Ekscytujący zapach przypomniał dziennikarzowi o pustym żołądku. Łapczywie nabrał srebrną łyżeczką scukrzonego miąższu i, zamoczywszy go w złocistym budyniu, włożył do ust. Był wniebowzięty! Wystudzone w studni, przybrane waniliowym budyniem jabłka smakowały wybornie.
- Waniliowy budyń. Pychota, paluszki lizać. Jestem w Rowach znanym jego degustatorem. Degustare vitam et fortunam meam. Do tego Domaine du Mas Neuf z Langwe- docji. Co roku zamawiam sześć litrowych butelek. Słomkowa barwa, znakomite do deserów. - Ksiądz przechylił zieloną butelkę i nalał wina do szklaneczek. - I niech pan teraz powie, wracając do naszej rozmowy, czy te wszystkie doznania, jakie odbieramy, nie potrafią zachwycić?
Stern milczał, dotykając językiem ożywczego, schłodzonego deseru, który popił wonnym muskatem.
- Jesteśmy tylko Jego dziećmi, które na wszystkie sposoby poddaje próbom. Dlatego ważne jest - gospodarz delikatnie przebił łyżeczką zarumienioną skórkę, pozwalając sokowi spłynąć do salaterki - byśmy tu, w zapomnianych przez świat Rowach, nie zagubili wiary. W tym świecie jest miejsce na...
- Poobiedni deser i zbrodnię?
Ksiądz Stanisław oblizał łyżeczkę i, jak Stern, popił aromatyczny deser winem. Kiedy wytarł usta serwetką, stwierdził powściągliwie:
- No cóż, kochany panie Jakubie, tak ten świat jest urządzony, co jeszcze nie oznacza, że powinniśmy, poprzestając na kpinie, się z tym zgodzić. Kiedy jest się w potrzebie, Bóg stoi obok. W tym strasznym dniu, w którym zginął nasz kowal, jego żona i dzieci przybiegły do mnie po ratunek. Zawiozłem je do miasteczka, tam są bezpieczne. Przeczekają najgorsze i wrócą. Czy pan słyszał, że nasze małe Rowy leżały kiedyś nad rzeką? - zapytał, uciekając od niewygodnego tematu. - Do Bugu tylko krok, później Wisełka i dalej hulaj, po morzu, dusza...
- Nie słyszałem - odpowiedział Stern, mając już dość długiej, jałowej dyskusji.
- Wielka szkoda! Toć to wymarzony temat na sensacyjny artykuł! W zeszłym tygodniu nasi chłopi odkopali na torfowisku prawdziwą łódź wikingów. Szeroką na trzy, długą na osiemnaście kroków. Okazuje się, że już wtedy składano w naszej wsi ofiary. Gdyby nie przypadek, nigdy byśmy się o tym nie dowiedzieli. Skrępowane, zakonserwowane przez torf zwłoki leżały w łodzi setki lat. Ktoś związał ofierze ręce, a na głowie zadzierzgnął skórzany worek. Kiedy przeciąłem rzemień i zdjąłem szkaradny wór, świat zobaczył młodą, piękną kobietę. Nosiła gruby warkocz, jej szyję zaś przyozdabiały naszyjnik z brązu i trzy majoliko- we paciorki. Wreszcie ja, cóż za zrządzenie boże, pochowałem stare szczątki po chrześcijańsku na naszym cichym cmentarzu. To jeszcze nie koniec historii - ciągnął ksiądz - bo przejeżdżający przez Rowy Cyganie (jaki praktyczny zmysł!) rozebrali w nocy starożytną łódź z myślą o gigantycznym ognisku. Ukradli w Zdunach pięć kur, wiem ja i o tym, i upiekli je na kolację. Po dawnej historii ostały się, panie Jakubie, jeno kurze kosteczki i popiół.