- I dlatego go tak ochoczo wybrałeś?
Kłótnia skończyła się, gdy za zakrętem niespodziewanie wyrosła masywna przeszkoda. Brodacki z całej siły pociągnął hamulec i zaparł się o kierownicę. Tatra wryła się kołami w piach i obróciła bokiem, zatrzymując niecały metr przed świerkowym klocem, na którym siedział wyrostek pałaszujący jabłko.
- A żeby cię jasna krew zalała! - warknął wściekle Brodacki.
- Lepiej byś, psia mać, patrzył na drogę! - powiedział gniewnie Stern, rozcierając stłuczony nadgarstek. - Dyskutant od siedmiu boleści!
- To niech pan sam siada i prowadzi! - Stażysta otworzył drzwiczki i wyskoczył z samochodu. - Żartów ci się zachciewa, co?! - wydarł się na młodego poganiacza. - Nie widzisz, ślepoto, samochodu?!
Przestraszony chłopak rzucił ogryzek, wskoczył na pień i efektownym strzałem z bata zdopingował konia do wysiłku.
- Dawaaj, Petra, nu dawaaj! - wrzasnął ile sił w płucach.
Przekonana bolesnym argumentem klacz energicznie przeciągnęła kloc na pobocze. Młokos w rozpiętej koszuli, jak cyrkowy treser, odjechał w stronę niewidocznego tartaku.
- Mieliśmy cholerne szczęście! - powiedział udobruchany Stern. - Gdyby nie pański refleks, ten szczeniak wysłałby nas obu na tamten świat.
Pochwalony przez Sterna stażysta zapomniał już wcześniejszą wymianę zdań. Uruchomił silnik i kilkoma wprawnymi ruchami kierownicy wyprowadził tatrę z piaszczystych kolein. Samochód zaczął się piąć pod niewielkie, porośnięte leszczyną wzniesienie. Kiedy znalazł się na jego szczycie, Stern i Brodacki odzyskali humor. Ujrzeli w oddali cel swojej podróży - jednopiętrowy, otoczony starym parkiem pałac.
Z bliska ukryta wśród zieleni budowla wydawała się dziełem rozkapryszonego architekta. Dlaczego wzniesiono ją w ciężkim neogotyckim stylu? W jakim celu dobudowano czworokątną wieżę i przykryto ją kopułą jak minaret w meczecie? Dlaczego wiekowe kasztanowce tworzyły trójkąt równoboczny z przypominającym otwarte ludzkie oko klombem pośrodku?
Gdy samochód zatrzymał się przed tarasowymi schodami, zszedł po nich lokaj w liberii. Nie spieszył się. Miał t warz wielkiego cwaniaka.
- Biegnij, no, kochany, i powiedz swemu panu - zwrócił się do niego Stern, zamykając drzwiczki - że przyjechało w bardzo ważnej sprawie dwóch redaktorów lwowskiego „Kuriera”.
Lokaj ani drgnął, więc Stern wręczył mu wizytówkę i pięćdziesiąt groszy napiwku na zachętę. To poskutkowało. Służący podziękował grzecznie i poprosił, by zachować ciszę, bo jego pan właśnie uciął sobie drzemkę i kazał się obudzić dopiero za godzinę.
Jakub rozgościł się ze stażystą w obszernym holu, w którym panował miły chłód. Zostawieni sami sobie mieli aż nadto czasu, by podziwiać zardzewiałą husarską zbroję, zegar w obudowie z marmuru i wiszący nad nim las jelenich poroży. Kiedy już obejrzeli wszystkie ściany ozdobione przedmiotami z kutego żelaza, ich uwagę przyciągnął barwny fresk na suficie. Malowidło przedstawiało przywiązanego do masztu Odysa i kuszące go śpiewem nagie syreny. Do gruntownego poznania mitologicznego fresku zachęcał wyglądający z półpiętra lokaj. Jego „pan jeszcze śpi” i bezczelne spojrzenia zaczynały działać obu dziennikarzom na nerwy. W grobowej ciszy słychać było irytujące tykanie zegara. Kiedy jego wskazówki odmierzyły siedemnastą, ten sam służący - przebrany w białą koszulę, brązową kamizelkę i jasnozielone spodnie na szelkach - zszedł wreszcie na dół. Uśmiechnięty zwrócił się do gości z niewinnym pytaniem, czym może służyć.
- Chcieliśmy rozmawiać z twoim panem, a nie z tobą, idioto - zaprezentował próbkę swoich możliwości Brodacki. - Mam nadzieję, że twój bęcwał się wreszcie wyspał.
- A jakże - odparł lokaj, wtykając kciuki za szelki- wyspałem się znakomicie, ale „idiotę” i „bęcwała” masz od- szczekać, bo inaczej obedrę cię ze skóry.
Brodacki zaniemówił. Jego tupet zniknął i zaskoczony, zaczął się plątać i jąkać w przeprosinach. Kloński - który, tak jak lwowski pisarz Leopold von Sacher-Masoch, zamienił się na krótki czas w lokaja - uradowany ze swego dowcipu zaprosił dziennikarzy do salonu.
- Panowie przyznacie, że to rozkoszny kawał! Szczerze żałuję, że to nie ja go wymyśliłem - tłumaczył, podsuwając w przyjacielskim geście papierośnicę.
Po tej komicznej prezentacji atmosfera się rozluźniła.
- Proszę mnie źle nie zrozumieć. Od dwóch tygodni kręci się tu rozmaita swołocz. Jakaś cyrkówka z lamą, jakiś kurdupeł z lwem. Żydzi, mordercy i...
- Krętacze! - rzucił złośliwie Stern, biorąc papierosa.
- Tych jest bez liku! - zripostował bez mrugnięcia okiem gospodarz. - Otruli mi charta, wybili szyby w oranżerii i podpalili lamus. Na dodatek przetoczył się dziś w okolicy jakiś cygański tabor z nieboszczką, więc sami panowie rozumiecie. Proszę uprzejmie! A pan? - zwrócił się do Brotlackiego. - Słusznie! Ostatnio słyszałem nawet zaskakującą teorię, że palenie tytoniu szkodzi, dlatego nie namawiam! O czym to ja... - Szukał właściwych słów. - Panowie redaktorzy z samego królewskiego Lwowa, bardzo ładnie, zdaje się, że trochę w swoim śledztwie spóźnieni. A my dzięki nim stajemy się sławni w całej Rzeczypospolitej. Rowy, ach te Rowy - parodiował, przypalając Sternowi papierosa - człek by je łyżkami jadł! Ale po co wracać do przykrych spraw? Od tego jest przecież policja.
Kloński skończył monolog i wylewnym gestem skierował gości do salonu. W tym przestronnym pomieszczeniu o dwóch wysokich oknach i prowadzących na piętro schodach królowały stare tekowe meble, na których znać było rękę mistrza. Masywna komoda z kilkunastoma szufladkami, okrągły stół wsparty na trzech wykrzywionych nogach i sześć krzeseł o wygodnych, dopasowanych oparciach dawało poczucie wysublimowanego komfortu i orientalnej elegancji. Egzotykę podkreślały wiszące na ścianach afrykańskie maski i dwa wystrugane z drewna pelikany, które ktoś ustawił pod otwartym na ogród oknem tak, że stykały się dziobami. Z pokrytego boazerią sufitu zwisał tekowy żyrandol z mosiężnymi ozdobami, takimi jakie miał połyskujący w słońcu sekretarzyk.
Kloński podszedł do sekretarzyka, na którym stał skrzynkowy patefon His Master’s Voice z kalkomanią przedstawiającą białego psa słuchającego złotej tuby.
- Po tym niemiłym dowcipie proponuję zmianę nastroju. Puszczę panom coś wesołego! O! - Zwrócił się do Brodackiego, pokazując czarny ebonitowy krążek wytwórni Braci Korzyńskich. - Odpowiada? - Ułożył go troskliwie na gumowej podkładce. Z wprawą obrócił ramię, celując igłą w rowek. Potem ustawił suwakiem na skali odpowiednie dla melodii tempo. - Poznajecie, panowie? Pod modrym niebem Argentyny - zaczął śpiewać. - Wspaniałe, wspa-nia-łe! - przekrzykiwał ryczącą płytę. - To Zula Pogorzelska, właścicielka najpiękniejszych nóg w stolicy. Widziałem ją w Qui pro Quo przy Senatorskiej. Drugi raz na Zjeź- dzie Gwiazd przy Karowej. Music-hall pod dyrekcją samego Własta. Rewia nad rewiami, a w niej: Zula, Żelichowska, Kalinówna, Halama, Górska, Łaska, Bodo - sypał nazwiskami. - Do tego Tom, Kondrat, Parnell i Koszutski. Na okrasę Chór Dana i szesnaście urodziwych Rexgirls. Mój bilet kosztował sześć złotych. - Zaciągnął się dymem i wypuścił kółko pod tekowy żyrandol. Nagle coś sobie przypomniał, obrócił się w kierunku wiodących na piętro schodów i krzyknął: - Lena! Lena, kochanie, słyszysz?!
- Nie jestem sawsiem głucha! - odpowiedział ostry głos.
- Zejdź wreszcie na dół, mamy gości ze Lwowa!
- Tych dwóch, szto maszynoj prijechali?
- Aha! Tych samych. Przynieś nam coś do picia. Najlepiej reńskiego i coś tam jeszcze, sama najlepiej wiesz. Zapamiętasz?
- Kak zachoczu!
- Boję się z nią zaczynać, taki ma bajer. - Kloński strącił popiół z papierosa do pyska mosiężnej żaby-popielniczki.