- Proszę skończyć - powiedział zaciekawiony Stern.
- Lena jest bardzo wrażliwa. Dodam tylko, że ojciec Alfonsa dostał apopleksji, gdy jego żona po prostu zniknęła.
Przepadł również ich przewodnik Mario, Włoch o małpich ramionach i końskiej twarzy. Alfons Sawicki został więc sam. No, może niezupełnie, gdyż zamiast matki pojawiła się mała, pełzająca na czworakach dziewczynka. Brzmi to wprawdzie niedorzecznie, ale ta czarnowłosa znajda...
- Ty obieszczał a tom nie gawarić - powiedziała błagalnie Lena.
Brodacki spojrzał z wyrzutem na Klońskiego.
- Skoro obiecałem... A więc, wracając do gry z Alfonsem o pałac - gospodarz zmienił temat - była ona, jak rzadko, uczciwa! Inna rzecz, że mój szkolny kolega okazał się wyjątkowym idiotą. Mam na myśli to, że w beznadziejny sposób spartaczył rozgrywkę. Wpierw rzucił asa trefl, więc nie dopuściłem go do stołu. Przebiłem asa Alfonsa asem karo. Widząc, że zamierza się pozbyć pikowej damulki, wiedziałem, że karta odwróciła się od niego na dobre.
Brodacki, znudzony wyliczanką, ponownie skierował wzrok na Lenę.
- Alfons Sawicki nie brał pod uwagę faktu, że byłem uczniem Miltona Worka i znam siłę ręki na wylot. Uprzedzałem go, że kiedy on uganiał się za Włoszkami na Garga- no, ja wycierałem łokciami stoliki w Pradze i w Wiedniu. Nie posłuchał i karty przestały go lubić.
- Słowem, okpił pan przyjaciela? - rzucił szybko Brodacki, nie odrywając wzroku od Leny.
- Nazywaj pan to, jak chcesz! - odpowiedział wściekle Kloński. - Ja w tej grze tylko asystowałem.
- Wiktor, skażi im, kak było diejstwicielno - odezwała się niespodziewanie kobieta. - I tak się w końcu od kogoś uznaj ut.
- Chryste, jaka z ciebie papla! No dobrze! Naprawdę to - potarł nerwowo nos - za partnera robił mi ksiądz, najlepszy gracz w całym powiecie.
- Myśli pan, że uwierzę? - Stern przełknął duży łyk wina i usunął wierzchem dłoni spływającą po kąciku ust kroplę.
- Księżulo? - Brodacki zamrugał zabawnie. - Ten specjalista od pieczonych w duchówce jabłek?
- Więc wy diejstwicielno u niewo byli? - Lena spojrzała na obu z uznaniem.
- Grałem w parze z księdzem przeciw napalonemu Alfonsowi i nauczycielowi - przerwał jej Kloński. - Alfons ściągnął tego zdolnego guwernera ze Lwowa. Nazywa się Murof. To nieobliczalny człowiek. Kiedy mój koń wpadł do studni, Murof jeden z całej wsi wszedł do środka i założył mu pod brzuch skórzany pas. Ot, taki koleżeński gest, jakby miał podać damie rękawiczkę. Nawiasem mówiąc, podobnie jak jego przybranej córeczce, coś mu szwankuje głowa. Wiosną ukąsił go w lesie kleszcz i zapadł w śpiączkę. Leżał nieprzytomny dwa dni, lecz się wylizał. On nie tylko rżnie W karcioszki, lecz także fantastycznie maluje. Sawicki, czując do niego artystyczny pociąg, załatwił mu posadę nauczyciela w szkole powszechnej. Drobny szantażyk i Murof zabrał z pałacu przywiezioną z Italii znajdę.
- Niemożliwe.
- Tu, w Rowach, niemożliwe jest możliwe! Zwłaszcza rzucanie pikowej damulki przed zagraniem w trefle!
Stern nadział na patyczek kostkę sera posypanego mieloną papryką. Podniósł ją do ust i z zadowoleniem powąchał.
- Swoją drogą - zaczął ściągać zębami zakąskę - interesuje mnie, co się teraz dzieje z Sawickim.
- Możet śpi - odpowiedziała Lena Aleksandrowna - a możet bazgroli coś kistom?
- Proszę go odwiedzić i pozdrowić ode mnie. Mieszka w wieży - rzekł gospodarz.
- Więc pan hrabia nie wyjechał? - Brodacki spojrzał podejrzliwie na Klońskiego.
- Dokąd? Do tatusia w zaświaty? Zresztą, jeśli chodzi o starego hrabiego, Alfons ma go pod ręką. Przywiózł go do kraju w glinianej urnie. Co się zaś tyczy mamusi wielmożnego pana, to...
- Małczi! - przerwała mu Lena.
- Sawicki nie wychodzi z wieży, bo się wstydzi. Wstyd: zabójcza broń sentymentalnego idioty. Lubi grać przed innymi komedię. Ma jeszcze brata w Argentynie, ale to już inna para kaloszy. Alfons, jak wszyscy Sawiccy, jest honorowy.
- Dlatego, że został?
- Dlatego, że mi płaci. Co prawda, niewiele, ale zawsze.
- Płaci panu za pokój w swoim... - zaczął stażysta.
- Moim - Kloński natychmiast mu przerwał.
- W pańskim pałacu? - poprawił się Brodacki.
- A ma inne wyjście? - sparował gospodarz, puszczając dym, jak poprzednio, pod żyrandol. - Robił to całe życie. Jego gówniana praca polegała na szastaniu gotówką. Kiedy miał jakiś problem, zamykał oczy i jego zły świat znikał. Idealista.
Przez chwilę w salonie panowała cisza. Spojrzenie Sterna zatrzymało się w pół drogi między winem a ostrym serem.
- No? Czemu pan nie zapyta wprost? - Kloński wstał nerwowo i podszedł do okna, by odciągnąć bardziej zasłony. Powiew ciepłego wiatru strącił mu popiół na spodnie, więc przeklinając pod nosem, pstryknął papierosa na trawnik. Kiedy zirytowany spojrzał w bok, dostrzegł między słupkami balustrady garbatego ogrodnika grabiącego szutrową alejkę. Staruszek robił to już tylko z przyzwyczajenia, odkąd przestał mu płacić.
- Mam zapytać Sawickiego? Ale o co? - wyrwał się stażysta.
- To pan jest dziennikarzem, nie ja - powiedział zarozumiale Kloński. - Bardzo proszę go odwiedzić. Lenoczka chętnie panów zaprowadzi. Prawda, Lena?
- Daj mi wreszcie spokój!
- Uwielbiam, jak się wścieka. Jest wtedy taka żywiołowa. - Pro forma objechał papierośnicą stół. - Niech panowie pytają go o wszystko. On dużo wie. Z pewnością ucieszy się na panów widok! - rzekł z nie skrywaną ironią.
- O tak. Będziemy go wmiestie karmić i podcierać! - rzuciła zarozumiale Lena. - Zaniesiemy mu, Wiktorze, wino i kuszanije. Sądzisz, że to ambitne bydlę coś ruszy?
Wiktor Kloński uśmiechnął się, ściskając zębami papierosa, lecz nie odpowiedział.
Tajemnica, którą ujawnił, zelektryzowała Sterna. Czuł, jakby wpuszczono go nagle za kulisy, gdzie zapach starych perfum, obecność rekwizytów i błysk błądzącego w zakamarkach światła pozwalały mu zrozumieć sens inscenizacji. Gospodarz przypalił papierosa i mrużąc zabawnie oczy od dymu, podał Jakubowi koszyk z serem, pszenną bagietką i butelką czerwonego wina.
- Jest uparty jak osioł, ale może od pana coś weźmie. Tylko nie trzeba się wzruszać! - rzucił za wychodzącymi. - W razie czego wytrzyjcie nosy w zanawieski.
Wieża, w której przebywał Alfons Sawicki, znajdowała się po prawej stronie pałacu. Żeby się do niej dostać, Lena, Stern i Brodacki musieli przejść z holu do drugiego skrzydła budowli. Rzęsiście oświetlony przez zachodzące słońce korytarz wyglądał jak muzealna galeria. Kilkadziesiąt namalowanych przez gospodarza landszaftów przedstawiało ciemny las, morze o skalistym brzegu i pałac w zimowej scenerii. Operujące mocno promienie sprawiły, że obrazy wydzielały intensywną woń oleju i pokostu, zupełnie jakby wczoraj zostały zdjęte ze sztalug. Z pachnącej galerii cała trójka weszła do zastawionej butami zatęchłej sieni i stanęła u stóp drewnianych schodów prowadzących wprost na czworokątną wieżę. Była to ta sama intrygująca wieża, którą Stern z Brodackim podziwiali z samochodu.
Wspinaczka po skrzypiących schodach na szczyt zajęła kilka minut, lecz wreszcie zatrzymali się przed niebieskimi drzwiami. Wtedy Lena przyłożyła palec do ust, nakazując milczenie, i zapukała w umówiony sposób dwa razy. Mimo braku odpowiedzi nacisnęła klamkę i weszła do środka.
Pokój w wieży okazał się artystyczną pracownią. Pod za- paćkanymi ścianami, wprost na podłodze, leżały kolorowe numery „Zwrotnic/’, „Tygodnika Ilustrowanego” i „Światowida”. Między nimi, oparte o rozkładane krzesło z tekowego drewna, stały czyste blejtramy, na komodzie zaś w dzbankach rozchylały się bukiety najrozmaitszych pędzli. Nastrój podkreślały wykwintne drobiazgi: pusta ceramiczna misa na owoce, klatka dla ptaków z otwartymi drzwiczkami, ra- tanowy wieszak, na którym wisiał słomkowy kapelusz. Przy kominku udekorowanym kutą balustradą w kształcie plecionych liści akantu stała marmurowa konsola, a na niej leżały wykonany z alabastru pysk psa i przypominająca ptasi dziób wenecka maska z papier-máché. Ostrze zakrzywionego dzioba przytrzymywało otwarty tom Encyklopedii Americana z podkreślonym hasłem Trampoline. W tym zacienionym i zagraconym pomieszczeniu ukrywał się gdzieś niewidoczny dla przybyłych, skazany na własne życzenie więzień.