- Ja dałżna wam skazać - zaczęła z jakimś gwałtownym spazmem, jakby na tę spowiedź przygotowana była od dawna. - Praszu tolka nie dumać, szto odurieła. Oni wsie są siebia warci. Nie ostanu zdies ani minuty bolsze.
Dziennikarze z wrażenia zaniemówili.
- Uciekamy stąd, tiepier! - krzyknęła Lena i samochód, zatoczywszy łuk, niemal otarł się o ogrodnika, po czym wjechał pędem w otwartą bramę.
Kloński wpadł w szał. Jak zwariowany biegł za tatrą, odgrażając się, że i tak ich znajdzie. Jego reakcja wywołała salwę śmiechu uciekającej trójki. Z radości krzyczeli i podskakiwali na siedzeniach.
W czasie brawurowej ucieczki do P. Stern i Brodacki poznali reguły gry, która brutalnie odmieniła los Rowów. Lena wyciągnęła je od zamroczonego wódką Alfonsa. Hrabia Sawicki wygadał jej się, że zasady przyjęto w połowie lipca, po nieprzerwanej tygodniowej rozgrywce zakrapianej alkoholem, gdy dzień i noc, a także prawda i fikcja znaczyły dla uczestników jedno. Kiedy pieniądz stracił dla nich wartość, gra zaczęła się toczyć o zupełnie inną stawkę. Zmęczone i skacowane towarzystwo spisało szokujące reguły na wyrwanym z notatnika karteluszku, który później przy ogólnym aplauzie trafił do buzującego kominka. Chodziło o ostateczną próbę. Kto przegrał, musiał się jej bezwzględnie poddać. Zadanie wymyślano przed rozpoczęciem partii. Na czterech kartkach, które lądowały w wazonie, znajdowały się wyrafinowane opisy kaźni, zamachów, podpaleń, grabieży i mordów. Przegrany wyciągał z wazonu los, który po cichym czytaniu publicznie palono. W ten sposób pechowiec mógł stać się katem, faktyczny sprawca zaś pozostać ukrytym mózgiem zbrodni.
Ktoś - Lena nie dowiedziała się kto - wymyślił, że dla rozrywki należy pozbawić życia jedną z letniczek. Nikt się do tego pomysłu nie chciał przyznać, lecz kilka dni później, gdy zapomniano o absurdalnym wyzwaniu, zapis stał się faktem.
Świadectwo Leny było tak szokujące, że Stern postanowił natychmiast przewieźć ją w bezpieczne miejsce, do małego hotelu w P, w którym kiedyś przyszło mu mieszkać. Brodacki nie był z tej propozycji zadowolony. Zażyda- czone P. kojarzyło mu się od niedawna z obmierzłym Kuro- jadem i okropnym wstydem, jakiego się przezeń najadł. Mimo to, by ratować kobietę, zgodził się. Przed przyjazdem do hoteliku Pod Gruszą obaj podzielili się rolami. Stażysta miał pozostać z Leną i pilnować jej, aż Stern wróci z kolejnej ryzykownej wyprawy do Rowów. Potem, pod osłoną nocy, cała trójka miała się przekraść do Lwowa.
Kierowało nim dziennikarskie zadęcie. Naiwna wiara w bycie lepszym, za którą dałby się posiekać. Tak naprawdę zaś odpowiadała mu rola sępa skaczącego z jednego ścierwa na drugie, z sensacyjki na sensacyjkę, by wzbić się w podskokach na sam szczyt, po świeże zwłoki. W tym polowaniu na odrażające przygody Stern zapomniał o rodzinie. Nie było Anny. Ukochany Lwów także nie istniał - zapadł się pod ziemię wraz z domem na Pohulance. Zamiast niego ukazała się parterowa szkółka z nieobliczalnym lokatorem. Do tego rzędy malw w pełnej krasie, zaniedbany grób żabojada i kulawa suka oddająca mocz na pokryty żółtymi porostami parkan.
Wejść do środka, jak życzył sobie Krezus, czy też dalej śledzić nieposłuszne, rodzące się w głowie myśli? Czekając, aż Murof ukaże się na progu, Stern wyłączył silnik.
Absurdalne, ale obraz wsiowego kundla, który ze strachu reaguje sikaniem, przywołał obraz ukochanej Kasi. Przyrzekł jej (poprzednie obietnice się nie liczyły), że wybiorą się wreszcie do cyrku. Był słowny! W kieszeni miał bilety (dowcipny Hillel z premedytacją kupił je na ostatni występ), w głowie zaś dziesiątki obietnic, choćby że gdy wróci, kupi córce tyle czekoladowych gałek, ile zechce! Miał na tym wy- gwizdowie pomysł za pomysłem. Płodził je i rodził, jakby nicował spracowany mózg. Pomysł na Annę, na ostateczną rozmowę. Ich małżeństwo wisiało na włosku! Ta myśl dojrzewała w nim zresztą od dawna. A może powinien, choć na to nie zasłużyła, zaprosić ją na romantyczną kolację? Hiszpański wystrój Sevilli budził w nim kiedyś werwę. Tam się przecież zaczęli poznawać. Tam przy butelce rubinowej crianzy podarował jej pierścionek zaręczynowy. I szedł w tych usypiających obietnicach jeszcze dalej - że wybiorą się na niedzielny spacer do parku Stryjskiego, w którym od roku nie byli. Kasia mogłaby zobaczyć Panoramę Racławicką i zjeść wiązane papierowym sznurkiem precle.
Z tymi wspaniałymi planami i z pocieszonym sumieniem Stern zatrzasnął drzwiczki samochodu. Nadszedł oczekiwany mężczyzna. Szybki uścisk rąk, zdawkowe pozdrowienia na oczach przypadkowych wiejskich świadków. Tyle niepokojącego oczekiwania, po którym Stern, jak zdobywca, wkroczył przed Murofem do nauczycielskiego pokoju.
Zagracona tego dnia salka, pełna zwiniętych map, drewnianych ekierek i książek, izolowała od natarczywego świata. I znowu ciekawość zwyciężyła. Stern chciał być pierwszy. Pragnął poznać, jeszcze przed wścibskimi czytelnikami, mechanizm zbrodni. Dać opis przyspieszonego tętna, dziwnego napięcia pod skórą i sadystycznego podniecenia. Lecz te okrągłe zdania to za mało. Musiał wiedzieć więcej. Po rewelacjach Leny znalazł się na pierwszej linii dziennikarskiego frontu. Z przewieszoną przez plecy marynarką, w białej koszuli i granatowych spodniach przypominał ucznia, który przyszedł wysłuchać inauguracyjnej lekcji.
- Nawet pan nie wie, ile ta rozmowa dla mnie znaczy - zaczął nauczyciel. - Jeszcze przed chwilą wątpiłem, czy przyjął pan moje zaproszenie.
- Zaproszenie? A ja sądziłem, że z ust naczelnego to dyktat!
- Ależ, panie Jakubie! Uchowaj Boże! - żachnął się Murof. - Tu, w Rowach, jest pan naszym bohaterem. Kloński, Sawicki, a także proboszcz mogą to w każdej chwili poświadczyć.
- Na dzień dobry zaczyna pan mnie komplementować?
- Przecież to fakt! - powiedział Murof, pocierając kilkudniowy zarost. - Lubię z panem rozmawiać, bo pan jeden mnie rozumie. I dlatego chciałbym coś panu wyjaśnić.
Stern spojrzał nauczycielowi w oczy.
- Naprawdę chce pan tego? - zapytał i poczuł na plecach przeciąg, jakby ktoś w sąsiednim pomieszczeniu otworzył drzwi lub okno.
Murof zaśmiał się nieszczerze. Nie uczesany, śmierdzący potem wydawał się wręcz pokazowym studium degrengolady i niechlujstwa. Pognieciona koszula przylepiła mu się do pleców. Z rękami wbitymi w kieszenie spodni przechadzał się po nauczycielskim pokoju, jakby prowadził lekcję.
- Nie musimy przed sobą udawać - zniżył głos do szeptu.
- A więc? - Jakub wszedł w przydzieloną mu rolę spowiednika.
- A więc chciałem pana zapewnić, że nadal jestem porządnym człowiekiem. Wychowuję Bellę, uprawiam ogród, jem, śpię, a ostatnio znalazłem nawet czas, by przypomnieć sobie myśli Berkeleya. Zaskakujące, że...
- Śpi pan ze swoją filozofią, jakby nic się nie stało - Stern przerwał mu w pół słowa.
- Nie może mnie pan oceniać zwykłą miarą. - Murof wyciągnął z kieszeni brudną chustkę i wytarł spocone czoło. - Rozumie pan, że...
- Miara jest tylko jedna?!
- Poświęciłem się dla Belli - gospodarz schował chustkę - bo ona tego chciała.
Ta uwaga zasługiwała na komentarz. Stern, niczym czarownik voodoo pochylony nad szmacianą lalką, wbił szpilę w Murofa po sam łebek.