- Gratulacje! Mała ma zachciankę, a pan ją bez wahania spełnia.
- Bella nie jest normalnym dzieckiem.
- Tyle do kurwy nędzy, zauważyłem! - Przygotowując się do decydującego starcia, dziennikarz rozpiął pod szyją jeszcze jeden guzik.
- Przepraszam. Użyłem słowa „nienormalne” w zupełnie innym sensie. - Skłonił się nad siedzącym na taborecie Sternem i wyszeptał: - To właśnie ona kazała mi wypełnić ten rytuał.
Jakub odchylił się jak oparzony. Szpila za szybko trafiła Murofa prosto w serce, nie dając mu satysfakcji. Chciał sam odkryć tę pasjonującą tajemnicę, a teraz Murof wszystko mu popsuł. Niepocieszony gapił się na nauczyciela, lecz nic nie mogło już cofnąć jego kretyńskich słów.
- Czy pan oszalał? Bella kazała panu zabrać podkowy i gwoździe, a potem zaczaić się w lesie za krzakiem? - Grał dalej va banque.
Gospodarz podszedł do przesłoniętego okiennicami okna.
Gwałtownym ruchem dłoni rozdusił na szybie tłustą muchę, która przeszkadzała mu w rozmowie. Z obrzydzeniem wytarł ubrudzone palce o parapet i przejechał paznokciami po koszuli. Następnie przytknął głowę do szyby, obserwując okolicę. Przez wąską szczelinę dostrzegł umorusanego chłopca, który, niby koń, żwawo kłusował w kierunku grobli.
- To właśnie mi kazała - odpowiedział po chwili. - W parszywej scenerii, w świetle lamp, przy świadkach.
- Szanowny pan koloryzuje.
Murof nie przejął się ironią. Włożył dłoń za kołnierzyk, by stwierdzić z żalem, że pot przemoczył go zupełnie.
- W połowie lipca zabrałem ją do P. na zakupy. Nadarzyła się okazja. Kloński wybierał się wolantem po nowe talie kart. Ilekroć wspominałem mu o Belli, dostawał świńskich drgawek. Tym razem wspaniałomyślnie się zgodził, gdyż zapewniłem go, że mała będzie grzeczna.
- Niech pan opuści wstęp. Co było dalej?
- Nic specjalnego. Kręcimy się po mieście. Mizerny rynek, zaledwie kilka fur, tuzin namolnych bab. Maliny, cherlawe gęsi i jagody. Kupiłem Belli sweter, sukieneczkę i buty. Zbieramy się do odjazdu, lecz małą jakby ktoś zaczarował. Przywarła brzuchem do ziemi. Beczała, kopała pod sobą dołki. Nie mogłem jej podnieść. Kloński się wściekł. Wrzeszczał, że nie będzie niczyją niańką, a w końcu zostawił nas i pojechał. Bella łasiła się do mnie. Mruczała jak kot i wyraźnie mnie gdzieś prowadziła. Od małych Żydków dowiedziałem się, że za fosą rozbił się włoski cyrk. Coś mi mówiło, że właśnie ten cyrk ją odmienił. Skorygowałem plany. Postanowiłem obejrzeć występ, przespać się w hoteliku, a rankiem wrócić wynajętą bryczką do domu.
- Oczywiście wszystko dla Belli?
Murof przełknął kolejną drwinę.
- I wtedy pojawił się problem. Murzyn, który był kasjerem, nie chciał nam sprzedać biletów. Seplenił, że „wystrasimy publikie” i żebym „lepiej wziął swojego potworka na łańcuch”. Wściekłem się. Zacząłem demolować jego budę.
Zrobił się raban. Przybiegł dyrektor Rossi. Wyjaśnił sprawę i kazał Murzynowi nas przeprosić. Tak więc postawiłem na swoim za ogromną, jak się później okazało, cenę.
Dyrektor przydzielił nam stalową klatkę po psach, tuż przy orkiestrze. Tłumaczył, że będą dzikie zwierzęta, że w mieście są nieobliczalni ludzie i że w ogóle po co ryzykować. Nie mylił się. Oglądaliśmy występy jak wściekłe psy, zza krat, i nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego tak nas potraktowano. Program zakończył się aplauzem, a kiedy artyści zeszli z areny, karzeł z Murzynem wepchnęli nas na środek. I wtedy publika oszalała. To my staliśmy się najważniejszym punktem spektaklu. Pokazywano nas palcami i wyśmiewano! Wśród gwizdów i obelg rzuciłem się z Bel- lą do ucieczki. Umknąłem przez okratowany wybieg dla zwierząt na tył namiotu. I właśnie wtedy, proszę sobie wyobrazić...
- Kolejna konfabulacja?
- Niech pan nie szydzi! - powiedział rozdrażniony. - Chciałem im zrobić na złość. Wypuścić lwy albo podpalić namiot. Byłem żądny odwetu, lecz wówczas niespodziewanie zjawiła się przed nami chuda gówniara na strusiu. Wrzasnęła coś po włosku i zemstę diabli wzięli. Co gorsza, stałem się ich zakładnikiem, bo nadbiegł siłacz, ten, co łamał podkowy.
- Żelazny Maks?
- Tak, Maks Cianti. Ten bydlak zagrodził nam drogę, wykręcił mi rękę i siłą zaprowadził do dyrektorskiego wozu.
- Zatem wszedł już pan do wozu dyrektora - skrócił opowieść Stern - i wtedy...
- Dopiero wtedy odjęło mi mowę. Dyrektor Rossi zaczął się drzeć na Bellę. Wymyślał jej po swojemu, jakby mała była czemuś winna. Nie mogłem tego ścierpieć i zaprotestowałem. Żelazny Maks tylko na to czekał. Wykonał chwyt i w ułamku sekundy leżałem na podłodze. Z ich trajkotania zrozumiałem, że od dwóch lat uganiają się po kraju za Bel- lą. Że starucha o imieniu Ariel, która wszystko o wszystkich wie, kazała im szukać dziewczynki blisko obróconego cyrku. Taki anagram, rozumie pan, że niby ja jestem ich zaszyfrowaną wskazówką. Zapowiedzieli jeszcze, że kiedy skończą występy we Lwowie, przyjadą do mnie, by ją odebrać. Wcześniej jednak...
- Co?
- Kazali strzec małej i robić wszystko, co mi każe.
- Rozumiem. I po to ta długa bajeczka?
- Nic pan nie rozumie! Zrzucili mnie ze schodów i upokorzyli. Śmiali się z mojego nazwiska, przekręcali je i szydzili: Grazie, Muroforum! Grazie del'l aiuto! Wtedy zaplanowałem zemstę i Bóg mi w tym pomógł. Kryjąc się za ogrodzeniem dla kucyków, znalazłem zgubioną przez kogoś żelazną kasetkę. Byłem pewny, że kryje utarg. Uradowany schowałem moją nagrodę pod pazuchę i przywiozłem z Bellą do domu. Kiedy mała zasnęła, złapałem przecinak i młotek. Rozbiłem zamek, lecz zamiast pieniędzy leżały na dnie...
- Małe stalowe podkówki?
Nauczyciel posłał Sternowi pełne zdziwienia spojrzenie.
- Dał pan je Belli do zabawy?
- Tak. Cieszyła się. Robiła z nich stalowe mosty i pociąg. Nie umiem tego wyjaśnić, lecz pewnego dnia przed zaśnięciem długo patrzyła mi w oczy.
- Pasjonujący dialog.
- Właśnie - przyznał, nie dostrzegłszy ironii. - Czułem wówczas, że ona tym łagodnym spojrzeniem każe mi „to” zrobić.
- Jasne. I pan bez oporów spełnił jej życzenie, ponieważ kocha swoją przybraną córeczkę.
- Naturalnie. - Odsunął się od okna, pocierając dłonią o dłoń. - Ale miłość nie ma tu nic do rzeczy. Chodzi wyłącznie o wewnętrzne przekonanie. Albo się je ma, albo...
Stern wyjął papierosa z papierośnicy i zaczął go przetaczać między palcami. Teraz on miał głos, miał prawo pytać.
- Przekonanie? Do czego?
- Pan do swojej dziennikarskiej misji, a ja... Czy pan wie, że ten pierwszy raz mnie przeraził? Czułem do siebie wstręt, bo to ja, instruowany przez Bellę, napisałem w pałacu zasady gry i to ja pozwoliłem się reszcie ograć. Dlatego chciałem ze sobą skończyć. To był paskudny wstrząs. Przejrzałem na oczy, lecz wtedy niespodziewanie zdarzyło się coś, co kazało mi wytrwać.
- Co?
- Przeczytałem pański tekst w „Kurierze”. Pan jeden dawał mi nadzieję.
- Pan oszalał?
- Bynajmniej! To właśnie pan zaproponował mi nowy scenariusz. Użył pan moich słów: „To wyjątkowo bezsensowna śmierć. Byłoby błędem obarczać winą prostych ludzi”. Nadarzyła się wspaniała okazja: w czasie popołudniowego spaceru natknąłem się w lesie na śpiącego uciekiniera. Młody, zarośnięty i brudny leżał pod krzakiem jałowca, jakby na coś czekał. Co by pan zrobił na moim miejscu?
Papieros Sterna rozjarzył się od ognia zapalniczki.
- Szukam właściwych słów... Rozumie pan, o co mi chodzi?
- Proszę to wyjaśnić - domagał się Stern.
- Tego właśnie nie potrafię - powiedział nauczyciel, odchodząc w stronę szafki.
- Proszę, proszę. A we wsi gadają - Jakub zaciągnął się dymem - że potrafi pan nauczyć najbardziej tępego ucznia.