- Ja mówię, tato, o niej, no wiesz... — Nie dokończyła, robiąc tajemniczą minę.
- Lubi, lubi. Musisz być tylko dla niej miła.
- Przecież jestem.
- Nie tak. Powiedz do niej raz „mamo”.
- Dlaczego?
- Bo widzisz, ona myśli, że...
- A ty?
- Co ja?
- Czy ty ją, tato, lubisz? - Dziewczynka domagała się jasnej odpowiedzi.
Stern odwrócił wzrok.
- Powinniśmy ją kochać - tłumaczył cierpliwie. - To twoja nowa mama i moja żona, Kasiu.
- Mama?
- Właśnie. Teraz to twoja nowa mama. Nie mów o niej „macocha”. Usłyszy i będzie się gniewać.
- To dlaczego wyrzuciła mi z teatrzyku Senatora?
- Niemożliwe. Musiał się gdzieś zapodziać.
Kasi nie pocieszyła ta odpowiedź.
- Tere-fere, akurat. To był mój najlepszy rękawiczkowy kociorek.
- Zrobię ci nowego.
- Nie, jego nic nie zastąpi. Ona tylko czeka, żeby znowu wyrzucić mi coś do śmieci. - Dziewczynka zaczęła pochlipywać.
- Mama tego nie chciała. Daję ci słowo, że nowy Senator będzie sto razy lepszy.
Stern zmrużył oczy, oślepiony promieniami, które przebiły się przez chmury wiszące nad dawnym lotniskiem. Jeszcze chwila i byli na miejscu. Tramwaj wyhamował na wprost bramy cmentarnej, przy której stały kwiaciarki i nieogolony preclarz z przewieszonym przez szyję straganem. Jakub energicznym ruchem otworzył drzwi wagonu. Chwycił Kasię za rękę i pomógł jej zejść po wysokich stopniach. Za nimi z tylnego wagonu wysypała się gromadka ludzi niosących szpadle, grabki i konewki.
Stern kupił u kwiaciarki bukiet róż i cztery łojowe znicze, a od nieogolonego mężczyzny pęk związanych sznurkiem precli.
Grób pierwszej żony dziennikarza, Agnieszki, położony był przy trzeciej żwirowej alejce, po prawej stronie drogi procesyjnej. Kasia, nie czekając na ojca, pobiegła tam na skróty. Nim doszedł do mogiły, zdążyła już pozbierać liście leżące na granitowej płycie. Zwiędłą wiązankę kwiatów i okopcone znicze wyrzuciła do drewnianej skrzyni obok kamiennej steli z pochylonym aniołem. Robiła to wiele razy, zastanawiając się zawsze, czy skulonemu aniołowi nie jest w nocy zimno. Teraz chwyciła schowany za krzakiem jałowca gliniany dzbanek z zielonym nalotem i ruszyła po wodę do źródełka. W połowie drogi zamarła, dostrzegłszy rudą wiewiórkę prowadzącą między grobami psotliwą parę młodych. Kiedy przyniosła wodę, niespodziewanie wróciła do rozmowy z tramwaju.
- Więc mam mówić teraz do niej „mamo”? - zapytała, wstawiając do dzbanka bukiet róż.
Stern udał, że nie słyszy żalu w głosie córki. Nachylił się nad mogiłą i zapalił zapalniczką trzy znicze. Ustawił je dla porządku w szeregu i, zadowolony, spojrzał na złote litery połyskujące w szarym granicie. Kolejny raz odczytał datę śmierci Agnieszki. Machinalnie mnożył, sumował i dzielił cyfry, jakby wynik tych działań miał mu dać odpowiedź na pytanie o sens tej niepotrzebnej śmierci.
- Dobrze, będę mówiła do niej „mamo”, ale tylko dlatego, że ty tak chcesz. - Kasia wyrwała go z zamyślenia. Potem uklękła przed mogiłą matki i, wyjąwszy z kieszeni sukienki modlitewnik ojców salwatorianów, zaczęła się żarliwie modlić. Kiedy wstała, otrzepując z kościstych kolan żwirek, odgadła myśli ojca. Wzięła go za rękę i pociągnęła w stronę grobu Piotrusia.
We wschodniej części nekropolii, pod murem oddzielającym ją od żydowskiego cmentarza, leżały ochrzczone przez opłaconego księdza ośmiomiesięczne zwłoki. Na prostokątnej płycie z piaskowca, kupionej w zakładzie Beriera, wyryty był nieprawdziwy napis: „Piotruś Stern żył trzy dni. Bóg przyjął go do grona aniołków”.
- Jaki on był, tato? - dopytywała się, ustawiając na płycie gliniany znicz.
- Mały. Bardzo mały - odpowiedział, zapalając knot.
- A ty lubiłeś go, bo był wesoły, jak ja?
- Kochałem go tak samo jak ciebie, Kasiu - odparł, wiedząc, że na to pytanie nigdy nie pozna odpowiedzi.
Kiedy wrócili do domu, słońce chowało się już za Klepa- rów. Stern powiesił kapelusz na wieszaku w przedpokoju i wyjął z marynarki wianuszek precli. Położył go w kuchni na stole - na wypadek gdyby wyszedł do pracy, zanim Kasia wstanie.
Nie spał. Prześladował go koszmarny koncert. Dwa, a może trzy świerszcze rzępoliły od pół godziny pod niewidocznym krzakiem magnolii. Posadził go kiedyś dla Agnieszki, a teraz perfidne owady głośno przypominały mu o tym. Oczywisty bezsens! Agnieszki przecież nie ma. Od jej śmierci minęło całe sześć lat.
Zbyt dobrze pamiętał ból po jej odejściu i dręczącą go przez wiele tygodni chandrę. Nie odbierał telefonów, zapuścił brodę i zaczął zaglądać do kieliszka. Od całkowitej degrengolady wybawiła go praca. Szef działu kulturalnego celowo wysłał go na wernisaż do Dzieduszyckich. Stern dostał specjalne zadanie: przeprowadzić wywiad z Tytusem Czyżewskim. Pytania do malarskiego objawienia miały być wredne i takie były. Tekst z obraźliwą karykaturą - artysta dłubał palcem w nosie - ukazał się w świątecznym wydaniu „Kuriera” bez autoryzacji. Wybuchła awantura, którą zakończył wygrany przez gazetę proces. Dzięki tej darmowej reklamie zwiększył się nakład i Stern odniósł osobisty sukces. Osobisty, gdyż prócz skandalu odmieniło się też jego życie.
Kiedy pierwszy raz zobaczył Annę, pomyślał, że ma fart. Nuda geometrycznych malarskich kształtów przegrała z jednym kuszącym spojrzeniem młodej studentki. Anna wiele razy wspominała tę scenę. „Pamiętasz? Trzymałam wtedy kieliszek szampana i specjalnie zasłaniałam ci widok na futurystyczną Madonnę. Nie zaprzeczysz, że to ja cię wtedy wypatrzyłam”.
Stern cofnął się we wspomnieniach do pierwszej randki. Umówili się niedaleko jej domu, na placu Strzeleckim, skąd zagadani doszli aż do Starego Rynku. Tam złapała ich letnia ulewa. Groźne ołowiane chmury sunęły znad Łyczako- wa, niosąc ciężkie krople deszczu. Nie mieli wyboru - przemoczeni schronili się w hiszpańskiej restauracyjce, Sevilli.
Annie strumyki spływały z mokrych włosów wprost do ust. Bawełniana sukienka przylepiła jej się do ciała, więc wyglądała niesamowicie podniecająco. Deszcz ciągle padał i zamienił się w burzę. Po każdej błyskawicy dziewczyna mrużyła zabawnie oczy i spoglądała pytająco na Sterna.
Ta romantyczna sceneria zbliżyła ich do siebie. Jakub zawołał kelnera i zamówił dwie porcje płonących szaszłyków oraz rubinową crianzę. Rozmawiali. Patrzyli sobie w oczy. Jedli i pili. Autorytet Jakuba imponował Annie. Widziała w nim doświadczenie i oparcie. Był właśnie takim mężczyzną, jakiego podświadomie szukała. Jakub odnalazł w Annie to, co utracił: ciepło rodzinnego domu i przyjaciela.
Tylko dla nich grał tego wieczoru chudy jak patyk gitarzysta. I tylko oni stąpali po cieniach, które rzucał kryształowy żyrandol. Przytuleni, szeptali sobie w tańcu czułost- ki. Nie powiedział jej wtedy, że jest wdowcem i że ma na wychowaniu córeczkę. Zrobił to, lecz miesiąc później.
Ten wieczór zapadł mu w pamięć z innego jeszcze powodu. Po skończonym tańcu, kiedy siedli do stolika, Anna wzięła jego dłoń. Udając wróżkę, odczytywała z niej linię życia. Nagle czar prysnął. Niczym piorun za oknem pojawił się przy nich pijany alfons. Nachylił się nad Sternem i zionąc gorzałą, zapytał: „Pan będziesz tę dziwkę ruchał czy może zechcesz mi ją odstąpić na chawirę za dwa zety?”
Anna podniosła krzyk. Zza lady wybiegł kelner, a za nim spocony kucharz z chochlą. Lecz nim Stern zareagował na jej „Zrób coś, błagam”, nim pofatygował się użyć pięści, alfons spokojnie wyszedł. Kompletnie zmarnowany wieczór z chamskim błogosławieństwem na początek.
Nie koniec na tym. Na samym dnie duszy Jakuba, oprawiony w bezwstydną ramkę, pozostał obraz młodziutkiej kurwy, która śmiejąc się z udanego dowcipu, pobiegła za alfonsem. Jej ruchy obezwładniały go wprost. Zapowiadały bezgraniczną fizyczną rozkosz. Chętnie by ją dogonił, lecz Anna wciąż była przy nim i ściskała go za rękę. Później wielokrotnie wracał do tego zdarzenia, by za każdym razem konstatować, że tak delikatnej i pociągającej twarzy nigdy w życiu nie widział.