- Ale pan nie jest tępym uczniem - odciął się Murof. Obrócił się plecami do Sterna, wyjął z szafy karafkę oraz dwie szklanki i ustawił je na stole. - Mam też świeże jeżyny. Proszę skosztować, naprawdę są wyjątkowe.
- Jak wszystko w tym lesie. - Dziennikarz podniósł z biurka glinianą popielniczkę.
- Otóż to. Bo nasz las jest już bez wątpienia Foresta Umbra, a to oznacza, że jego cień, jak chciała Bella, był właściwie przeze mnie pielęgnowany, gdyż...
- Niech pan da spokój! Nie rusza mnie ten oratorski popis.
Stern, spacerując nerwowo po izbie, potrącił stojące w karto-nowym pudle mapy, a te wysypały się z hukiem na podłogę.
Murof poderwał się usłużnie, by je pozbierać.
- To nic, to naprawdę drobiazg.
Kiedy je pedantycznie ustawił, wrócił do stołu i uczciwie nalał wódki do szklanek. Potem jednym haustem wypił swoją porcję i, nie czekając na gościa, znowu napełnił stakanczyk.
Stern wyciągnął rękę, lecz się zawahał. Równie szybko zrezygnował, sięgając do salaterki po jeżyny. Stanęły mu przed oczami gęste zielone krzewy tworzące pośród strzelistych świerków cienisty szpaler. W nim, obrócone twarzą do ziemi, leżały zwłoki Olgi Kurzęckiej. Ten obrazek wywołał torsje u wrażliwego jak panienka Brodackiego. Kiedy Stern umieszczał aparat na statywie, stażysta wierzchem dłoni wycierał z kącików ust resztki śniadania. To chyba wtedy wyrwało się Jakubowi, że ostatni raz zabiera ze sobą na wizję małolata.
- Doskonale pan wie, panie redaktorze - nauczyciel przerwał zamyślenie dziennikarza - że ludzie w tych stronach nie widzieli lokomotywy. A co dopiero mówić o aeroplanie czy elektryczności. W tym skansenie nowoczesnej Europy ja, ze swym telefonem na korbkę i radiem Echo na słuchawki, jestem - nie przymierzając - Bogiem. Pan także, jak Bóg, zjawił się w naszym piekle szybkim samochodem. Prawdę powiedziawszy, nie sądziłem, że drzemie w panu prawdziwy dziennikarski talent. - Z atencją pokazał wyjęty z biurka egzemplarz „Kuriera”. - To jest właśnie ten pełen finezji tekst. Brakuje w nim jedynie pańskiego zdjęcia. Obaj...
- Obaj?
- Chociaż niezależnie, kreujemy mit. Jesteśmy jego doskonałymi twórcami. Szczerze mówiąc, nie mam do pana żalu o to, że brzydzi się pan ze mną napić. Zastanawia się pan, dlaczego ciągle fantazjuję?
- Rzeczywiście, łże pan.
- A może, jak pan, szukam wytłumaczenia? Czy w ogóle da się wytłumaczyć okropności tego świata?
- Zaraz, używając wywodów Berkeleya, zakwestionuje pan fakt, że z nim siedzę! - powiedział rozbawiony Stern.
- Proszę mi nie przypisywać dewiacji. Jestem trzeźwy. Moje szare komórki pracują na sicher. Mogłaby to potwierdzić pańska urocza żona.
Jakub spojrzał wściekle na nauczyciela.
- Osobiste wycieczki niech pan zostawi...
- Na potem, prawda, panie redaktorze? - Murof przy- milał się bezczelnie. - Ma pan rację. Pańskie sprawy musi pan sam uporządkować. A propos, nie zapytałem, czy jest pan z małżonką szczęśliwy.
- Dobrze pan zrobił.
- Znowu nietakt z mojej strony?
Stern żałował, że w czasie poprzedniej wizyty za dużo o sobie powiedział. Pochwalił się Anną, pozwalając nauczycielowi teraz to wykorzystać. Był porażony tym, z jaką łatwością Murof czyta w jego myślach. Czy wiedział również, że Anna zagroziła mu przeprowadzką do matki?
- Przepraszam, że przerywam - powiedział gospodarz - lecz po tym, czego dokonałem dla Belli, las stał mi się bliższy. Na zawsze, niczym doskonały granitowy pomnik, wtopiłem się w jego historię. Licha magistra vitae tej zabitej dechami wiochy będzie się przede mną wdzięczyć. Dostarczyłem tej starej kurwie...
- Makabrycznego dowodu! - rzekł Stern, wstając od stołu.
- A tak, również makabrycznego. - Murof posłał w jego stronę gorący, przesycony alkoholem oddech. - Bo do smakowania tragedii potrzebny jest dystans. Znajomość kroków, jak w kontredansie. Jeśli można, przypomnę panu...
- Nie jestem, proszę wybaczyć, ciekaw!
Skłamał. Czuł, że ta rozmowa go wciąga, że odrażająca postać, którą od miesiąca opisuje na łamach „Kuriera”, szalenie go intryguje i że wiele będzie go kosztowało ukrywanie tego zaciekawienia. Byli podobni. Wciąż nienasyceni.
Jak zazdrośni o sławę aktorzy odgrywający przed sobą be- nefis.
- Jeśli pozwoli pan na małą dygresję, przypomnę finał wyboru naszego pierwszego prezydenta. Cóż to był za grudzień! - ciągnął, nie zwracając uwagi na Sterna. - Pamiętam dobrze, choć minęło już, jak by powiedział poeta, czternaście długich wiosen. A więc osiem dni przed Wigilią Gabriel Narutowicz, Prezydent Rzeczypospolitej, udał się do budynku Zachęty, by uświetnić wernisaż.
- Niechże się pan streszcza!
- W rzeczy samej. W obecności adiutantów oraz ministrów prezydent Narutowicz przechadzał się po pierwszej sali wystawowej, gdy nagle...
- Morderca był pospolitym tchórzem, strzelał w plecy.
- O nie! Przecież tam byłem! Zagrać tchórza to dopiero jest sztuka. Czyż ta śmierć nie była upajająca? Ja byłem nią zachwycony. Podziwiałem profesora Eligiusza, ale nie za to, czego od niego oczekiwali dupki nacjonaliści. To byłoby z mojej strony niskie. Ja czułem, że ta przypadkowa śmierć wzbogaciła nasze udręczone państwo o nową, doskonale wyreżyserowaną tragedię. Nie Dziady, nie Lilię Wenedę. Wszak aktor i reżyser nie mieli czasu na próby.
O tym się mówiło, o tym będzie się uczyć młodzież jak o skandynawskich sagach.
- Próbuje pan mitologizować popełnioną przez kogoś zbrodnię?
- A co w tym złego? Mimo całej swojej obrzydliwości śmierć prezydenta była fascynująca. Angielski poseł Max Miller wdzięczy się przed polskim przywódcą. Prosi o przyjęcie życzeń, na co słyszy z ust Narutowicza proroczy żart: „Chyba kondolencji...” Dalej pan wie. Trzy strzały z brau- ninga: paf, paf, paf, i odpowiedź o świcie w Cytadeli: rata- -ta-ta! Dziś ta śmierć zdobi naszą historię jak drogocenny brylant. Bo wymyślił ją artysta!
- Artysta z bożej łaski!
- Profesor, artysta malarz! Za to go podziwiam. Obaj kreowaliśmy świat marzeń z iluzorycznej, niewdzięcznej materii. Notabene, słyszał pan o zwycięstwie Kusego w Los Angeles. Co widział „człowiek z żelaza”, gdy od mety dzielił go oddech? Jedynie mgłę! Żeby zwyciężyć na dziesięć kilosów, nasz bohater rzuca się na oślep w przepaść.
- Akt jednorazowej rozpaczy.
- Akt mocy i woli.
- Hipokryzji i czystego szaleństwa. - Stern nie ustawał, zazdroszcząc Murofowi, że był pierwszy, że widział i że to on w tej dyskusji może być górą.
- Wyobraźni odważnej, pryncypialnej, wolnej, a przez to oddanej idei - skontrował nauczyciel. - No, psia krew! Niech pan mnie atakuje, rozgrzała mnie dyskusja z panem.
- Nie mam ochoty. Ktoś spisze pańskie zeznania. Wszystko to, co pan uczynił, zostanie zmierzone i policzone. Zapadnie surowy wyrok.
- Mane, tekel, fares. Więc jednak, tak jak na uczcie u Baltazara, zwycięży poezja, sztuka. Wrócę jeszcze do palca artysty, który nacisnął cyngiel. Warszawa gotowa była ten paluszek ucałować. Zawistna Warszawa wiwatowała. Ja również, olśniony jego ideą...
Jakub nie słuchał. Sięgnął po karafkę i nalał sobie wódki. Kiedy ją przełknął i poczuł w ustach palący ogień, zapytał cicho, jakby od niechcenia:
- Zbrodnia pana podnieca?
- Proszę to sprawdzić na sobie! - odciął się gospodarz. Przez chwilę szukał właściwego słowa, po czym wolno, jakby dyktując twierdzenie, wyszeptał mu do ucha: - Czy pan wie, że dobrzy odchodzą w zapomnienie?
Zaskoczony Stern nie potrafił przeciwstawić się takiej argumentacji. Gorący oddech Murofa palił go w uchu jak wrzód.
- A jeśli rzeczywiście na pana czekałem? Na takiego słuchacza jak pan? - Nauczyciel odsunął się i przeczesał palcami tłuste włosy. - Jakaż to będzie dla pana gratka, myślałem, spotkać się z osadzonym na tronie potworem.