- Niech pan się nie przecenia. Nie pan interesuje ludzi, lecz śmierć niewinnych kobiet.
Stern zgasił papierosa w popielniczce. Smużka gryzącego dymu poszybowała w górę, szczypiąc go w oczy. Odruchowo zamknął powieki i czekał na ripostę. Sekundy wlokły się. W grobowej ciszy słyszał własne serce tłukące się bez opamiętania, tak jak kiedyś, gdy z Hillelem biegał wokół szkolnego boiska na wytrzymałkę. Zawsze wygrywał. Kiedy inni odpadali, ambicja kazała mu wciąż biec dalej.
- Po prawdzie - nauczyciel zastanawiał się długo - już za pierwszym razem odkryłem zdumiony, że na pisk tych niewinnych istot czeka moja Bella. Tak jakby chciała mi o czymś powiedzieć. Musiałem, niech mi pan wierzy, panie redaktorze, dowiedzieć się, cóż to za tajemnica, którą ona rysuje.
- I już pan wie? - Stern przełknął kolejny łyk palącej samogonki.
- Ja nie, ale Bella tak. To ona podpowiedziała mi, że nasz las i Foresta Umbra na półwyspie Gargano są resztkami starożytnej roślinności, która...
- Jak amazońska puszcza potrzebuje ofiar?
- Tak. Dzięki nim Foresta Umbra żyje! Ten las został wybrany z setek tysięcy kilometrów kwadratowych w Europie. Domaga się ofiar, które po kolei złożyliśmy.
- My?
- Ja, my, jakie to ma znaczenie?
- Czegoś tu nie rozumiem - powiedział Jakub.
- Brak panu cierpliwości. Tych delikatnych spraw nie da się jednoznacznie opisać. Pozwoli pan, że dalszy ciąg mojej historii opowiem pojutrze, jeśli - rzecz jasna - zechce pan przyjąć tę propozycję.
Stern otworzył portfel i pokazał trzy bilety na ostatni występ.
- Pojutrze obiecałem córce cyrk. To zasługa mojego przyjaciela.
- Ja także lubię robić ludziom niespodzianki.
- Najchętniej w lesie! - dodał Stern.
Murof na tę złośliwość nie zareagował. Ze spojrzeniem ofiary, a nie kata skupił wzrok w nieokreślonym punkcie, jakby odtwarzał sekwencje zbrodni. Machinalnie chwycił garść jeżyn i wpakował do ust. Fioletowy sok pociekł mu po brodzie.
- Proszę mi opowiedzieć teraz - domagał się dziennikarz. - Obiecuję, że jeśli coś się stanie, zajmę się pańską przybraną córką.
- To wzruszające. Więc pan również ma na nią ochotę? - zapytał z kpiną Murof.
- Co pan ma na myśli?
- Nic takiego - odparł nauczyciel. - Jednodniowymi filantropami byli przede mną hrabia, ksiądz i Kloński. Chyba pan już o tym słyszał w pałacu...
Te słowa wstrząsnęły Sternem. Bądź co bądź światli ludzie przekazywali ją sobie z rąk do rąk jak parszywą owcę. Jeszcze trochę i najchętniej, tak jak zwierzę, porzucono by ją w lesie. Jakub zapalił się do swego pomysłu. Wydał mu się on egzemplifikacją postawy, którą sam publicznie głosił. Był ciekaw, jak zareagują Kasia i Anna, gdy przyprowadzi Bellę do domu! Chciał zobaczyć ich zdziwione miny.
- Proszę, niech pan opowie mi o wszystkim teraz - rzekł.
- A jednak nie może pan beze mnie istnieć - stwierdził cynicznie nauczyciel. Przez chwilę zastanawiał się nad czymś, a potem, wydłubując spomiędzy zębów ziarenko jeżyny, powiedział, jeszcze bardziej zdumiewając Sterna: - Najchętniej, tak jak zwierzę, porzucono by ją w lesie. Lecz Bella, sam pan zobaczy, da sobie w życiu radę. A propos, chciałbym ją zawieźć jutro do karmelitanek trzewiczkowych do Marzepna. Zostawię ją w przytułku. Wszystko dokładnie obmyśliłem - oznajmił z dziwną troską w głosie. - Proszę mi zaufać, tylko jeden dzień. A potem...
- Ja przestanę o panu pisać, a pan zgłosi się na policję - powiedział Stern, szykując się do wyjścia.
Nauczyciel uśmiechnął się cierpko.
- Pan szuka we mnie potwierdzenia, ale nie jest to część prowadzonego w imieniu prasy śledztwa. To pańska ciekawość, pańska przymiarka do mnie, „kowala z lasu”, w obliczu własnego nieszczęścia. Współczuję panu, choć pan nie chce mi oszczędzić przykrości. I, tak na dobrą sprawę, nie chciałbym być w pańskiej skórze.
Lekcja dobiegła końca. Stern, jak niecierpliwy uczeń, złapał klamkę i wtedy Murof podarował mu na pożegnanie płócienny worek.
- Co to? - Jakub zapytał bez entuzjazmu.
- Jestem pewien, że to się panu jeszcze przyda - oznajmił gospodarz. - Proszę, niech pan tego na razie nie otwiera.
Zapadał wieczór i rubinowa tarcza tonęła za horyzontem jak rozżarzona moneta. Cały świat barwiła diabelska czerwień, zamieniając Rowy w przedsionek piekieł. Stern wrzucił płócienny worek pod tylne siedzenie. Przez ten dantejski landszaft nie mógł sobie przypomnieć, czy podał nauczycielowi dłoń na pożegnanie. Niepewność zmroziła go. Miał przed oczami ruchliwe palce Murofa upaćkane rozgniecioną na szybie muchą.
Obrzydliwa egzekucja owada przywołała wspomnienie sprzed kilkunastu lat. Stern był wtedy stażystą posyłanym, jak Brodacki, na pierwszą linię dziennikarskiego frontu. Pisał sensacyjne teksty, penetrując środowisko lwowskich kurew i złodziei. Jego czytelnicy wręcz uwielbiali takie klo- aczne smaczki. Seks i krew łykali jak hostię, a Jakub starał się sprostać ich oczekiwaniom. Szybko się uczył - niekiedy zmyślał, czasem epatował szczerością aż do bólu - wyzbywając złudzeń, że w pojedynkę można zbawić świat. Pewnego razu po wywiadzie z ospowatym alfonsem, w zakamuflowanym burdelu przy Strzeleckiej, zadowolony uścisnął mu rękę. Wierzył, że w ten sposób dotyka sedna sprawy. Rozpierała go duma, więc na imieninach u ojca pochwalił się swoją odwagą. Zamiast słów podziwu usłyszał bolesną połajankę:
- Zapomniałeś już, że nosisz moje nazwisko? Miałem cię za mądrzejszego, synu, aż do dziś!
- Tato, ja przecież...
- Nie jesteś smarkaczem, nie mów do mnie „tato” - przerwał ojciec wzburzony. - Obaj z Edkiem jesteście diabła warci!
Zawstydzony wspomnieniem, pamiętając sekundującą ojcu matkę, uruchomił silnik. Celowo nie obracał głowy. Był pewien, że Murof wciąż tkwi w drzwiach gorejącej szkoły, by pomachać mu na pożegnanie.
Dostrzegł przed sobą rudą kurę rozgrzebującą leżące na środku drogi łajno. Wdusił sprzęgło i wrzucił bieg. Nacisnął gaz i ruszył z impetem, omal nie rozjeżdżając oszalałego ze strachu ptaka.
Za bagnistym strumieniem, na grobli usypanej przez chłopów, zakurzona tatra wbiła się w gęstą mgłę i Stern włączył światła. W mlecznych oparach bez punktów odniesienia zgubił nagle drogę i czas, jakby nieproszony, wtargnął do nieba. Rozejrzał się, a kiedy jego oczy przywykły do białej waty, między złotymi bukietami żarnowca dostrzegł samotnego żurawia. Ptak wyglądał jak tajemniczy anioł. Jego głowa i tułów same płynęły nad mgłą, jak gdyby pozbawiony był nóg. Przez sekundę ślepia ptaka jarzyły się odbitym światłem reflektorów, a potem zgasły niczym zdmuchnięte przez wiatr świeczki.
Stern wyłączył bieg. Samochód toczył się coraz wolniej, aż w końcu się zatrzymał. Dziennikarz nie wysiadał. Szukał w myślach właściwego słowa. Pustkowie, nicość, odludzie? Po tym ostatnim określeniu, nie gasząc silnika, wyszedł z szoferki. A więc był na odludziu. Zapomniany przez świat. Ruszył naprzód i trafił w lepką, mokrą pajęczynę. Z przekleństwem zrywał ją z twarzy, wycierał nos i usta. W mglistej, niebiańskiej scenerii rozpiął rozporek. Niecierpliwie, gdzieś na skraju lasu, oddawał mocz. Kiedy skończył, zapiął guziki i z zadowolenia splunął. W oddali, niby w domowym teatrzyku cieni, widział powieloną przez reflektory postać. Wyglądał jak zły duch, który na tym odludziu zaprowadza własny porządek.
Uniósł dla zabawy ręce. Kreślił nimi koła. Jak żuraw bujał się, szedł do przodu i cofał się, parodiując quigong- tajemną chińską gimnastykę. Miał ochotę krzyknąć, lecz wtedy naszła go zaskakująca myśl, że Bella stała się dla Murofa wygodną wymówką. Dzięki niej, jak dociekliwy naukowiec, badał w leśnych ostępach własne sumienie. Sondował jego ciemne zakamarki, by skończyć wyrafinowaną grę, którą toczył za plecami naukowców w Szkockiej.