Jakub nie chciał wierzyć temu, co zobaczył. Po stokroć wołałby sen, lecz to nie było przywidzenie. Wiekowy dąb był u podstawy cokolwiek szerszy, jakby olbrzymia huba wyrosła na jego spękanej korze. Stern zrobił kolejny krok, by stwierdzić z przerażeniem, że na drzewie wisi ludzki łachman- Murof. Jego ciało przybite było do pnia gąszczem wielgachnych gwoździ, jakimi cieśla spaja belki stropowe. Nieopodal przybranego ojca bawiła się, rysując coś patykiem na piasku, upośledzona Bella. Tuż przy niej kucnął pijany Kloński. Robił głupie miny i strzygł palcami jak królik uszami, prowokując dziewczynkę, by obróciła głowę w stronę obiektywu Brodackiego. Mała pozostawała jednak obojętna.
Szczegóły, szczegóły, szczegóły. Stern nawet teraz musiał o nich pamiętać. Wciąż musiał je widzieć zachłannymi oczami Krezusa, hołubić i pieścić. Dostrzegł i to, że oślepiający flesz rozjaśnił pochmurny poranek. Kiedy Szumiłło zajmował się troskliwie zwłokami nauczyciela, nakazawszy sołtysowi przynieść obcęgi, Jakub podszedł do Belli i wziął ją na ręce. Gdy oddalali się od drzewa, flesz oślepił go ponownie. Właśnie to zdjęcie, na którym za jego plecami rysował się korpus Murofa, ukazało się na łamach „Kuriera” i obiegło cały kraj.
Stern, niepomny na otaczającą go tłuszczę, niósł Bellę do szkoły. Nie słyszał ani wrzasków kobiet, ani przekleństw i gwizdów mężczyzn. Chwilę później przyłączyła się do niego Lena i cała trójka, odprowadzana nienawistnymi spojrzeniami, zniknęła w drewnianym budynku.
Kiedy weszli do wiejskiej jednoklasówki, wszystko ucichło. Bella kręciła się w kółko w sieni. Wyglądała jak przerażone zwierzątko, które nie potrafi znaleźć wyjścia z klatki. Wreszcie udało jej się sforsować próg. Popychając głową drzwi, wślizgnęła się do zrujnowanej kuchni. W splądrowanym wnętrzu, wśród potłuczonych naczyń, zdeptanych pomidorów i fasoli, leżał na podłodze rozbity telefon. Przy kredensie, przyciśnięty drewnianą ekierką, spoczywał oprawiony w skórę album, a obok kolorowe kredki. Bella pisnęła przeraźliwie i, jak w transie, zaczęła je zbierać. Kiedy nie mieściły jej się w dłoniach, zadarła brzeg sukienki i wkładała za pazuchę, a nawet wpychała do ust, jakby chciała je połknąć.
Lena kucnęła przy niej i, głaszcząc jak kota, zaczęła uspokajać. Mówiła coś do niej, a po plecach Belli raz po raz przebiegały dreszcze. Nieufna, oddychając szybko, spoglądała na nieznajomego, który nachylił się po album. Obserwowała, jak ten pan, którego już kiedyś widziała, podchodzi do okna. Trzymał w ręku jej skarb, by obejrzeć go w brzasku dnia.
Stern instynktownie podniósł album do nosa. Zaskakujące, że tak jak w dzieciństwie, lekturę książek nadal zaczynał od poznania ich zapachu. Teraz woń albumu wydała mu się słodka, jakby między kartkami miała być ukryta laseczka wanilii. Zanim odwrócił skórzaną okładkę, ponownie spojrzał na wiejski plac. Zobaczył wieśniaka, który podniecony tym, co się stało, udzielał Brodackiemu wywiadu. Stażysta notował coś z przejęciem i żadne koło ratunkowe, o którym wspominał Krezus, nie było mu już potrzebne. Pod wpływem Leny zmienił się w twardziela. Co pisał ten macho? Może to, że nie odchodzi się od stołu przed zakończeniem gry i że aby poznać jej wynik, należy grać do końca? A może posunął się o jeden krok za daleko i zamierzał napisać prawdę? Stern był przecież ostatnim, który widział Murofa żywego, i pierwszym, z którym zażyczył sobie rozmawiać Szumiłło. O czym jeszcze ten ambitny karierowicz doniesie? O nieporadności swego szefa? O tym, że w pojedynkę szykował się do rozwiązania zagadki, a te dzikusy z Rowów z zalanym w sztok Klońskim dopisały za niego nad ranem pointę? Gdyby znał się na dziennikarskiej robocie, musiałby wspomnieć, że ta druga śmierć na drzewie nie jest już ani oryginalna, ani zabawna. Sic!
Kiedy Stern zrobił krok w stronę Belli, potknął się o drewniany łeb konia na biegunach. Odsunął go nogą i, zżerany ciekawością, otworzył album. Na tytułowej stronie, nad kłębowiskiem namalowanych przez Bellę linii, czerniła się wykaligrafowana redisówką przepiękna majuskuła - FORESTA UMBRA.
Jakub obrócił głowę w stronę dziewczynki, która przesypywała z rączki do rączki ziarenka fasoli, i wiedział już, co będzie dalej. Wiedział, że nie zostawi małej w Rowach i że, jak planował Murof, zabierze ją do karmelitanek do Marzepna. I przeczuwał coś jeszcze. Coś, co Murof dostrzegł w jego oczach, gdy sam na sam rozmawiali w nauczycielskim pokoju.
Gliażu, kak biezumnyj, na cziernuju szal,
i chładnuju duszu tierzajet pieczal.
Kagda legkowierien i mołod ja był,
Mładuju grieczanku ja strastna liubił.
Bella spała. Miarowa gra silnika i cudowny śpiew Leny ukołysały ją pierwszą. Wyciągnięta na tylnym siedzeniu, z głową na kolanach opiekunki, śniła słodki sen. Wyglądała zabawnie. Jej pyzate policzki oblały rumieńce, a z rozchylonych ust wysunął się koniuszek języka. Stern dostrzegł w lusterku jeszcze jeden szczegół: zlepione na czole pasemka włosów. Można by pomyśleć, że przed chwilą złapał ją deszcz. Obok Jakuba drzemał Brodacki. Jego głowa kiwała się na boki, opadała na pierś, by w końcu z głuchym odgłosem wylądować na szybie. Za nim, wtulona w siedzenie, posypiała Lena. Spojrzenie Sterna raz po raz zatrzymywało się na jej rozchylonym dekolcie.
Od wyjazdu do karmelitanek do Marzepna minęło pół godziny. Miasteczko Kurojada zdążyło się skryć za horyzontem niczym karta w talii szulera. Sternowi spodobało się to plastyczne porównanie. I znowu był z siebie dumny. Próbował wymyślić na poczekaniu kolejne, lecz „karta w talii szulera” powracało jak przebrzydła melodyjka. Bawił się tymi słowami. Zmieniał ich kolejność, rozbijał na litery, wciągając się w ogłupiającą grę, aż zaniepokojony rzucił okiem na zegarek. Dochodziła szesnasta. Seledynowe wskazówki roamera przypomniały mu o pogrzebie Sołowiowej.
A potem już bez zastanowienia wrócił pamięcią do wizyty u Hillela, kabały i szybującego wprost pod jego nogi Wisielca. Czyżby to Samuel był tym przebiegłym szulerem? Czyżby specjalnie podsunął mu tę myśl o myśli? Absurd! Niepotrzebny wyrzut sumienia. O tej porze jego stary kumpel powinien być na cmentarzu przy Pasiecznej. Stać przy trumnie hrabiny, opłaconym batiuszce i żałobnikach. Ilu ich jest? Trzech, a może tylko dwóch przypadkowych przechodniów? Jak na długie życie, zawstydzająca ceremonia.
Stern zna Hillela i wie, że Samuel niecierpliwi się teraz. Oparciem dla jego palców jest rondo filcowego kapelusza. Zawiedziony kieruje głowę w stronę bramy, wypatrując w niej Jakuba. Nie chce w to wierzyć, lecz brama i alejka są puste. Zapatrzony w siebie batiuszka poprawia ornat i z namaszczeniem gładzi szeroką brodę. Czeka na znak. Zrezygnowany Hillel lekko kiwa głową i smutna ceremonia toczy się dalej bez przeszkód.
Stern zostawił Samuela i wrócił myślą do porannych wydarzeń. Dopadło go naraz sto pytań. Kto jest inspiratorem linczu? Czy aby na pewno Kloński? Ten utalentowany karciarz i cynik? Wyjątkowo dużo miał do stracenia! Czy chciałby się świadomie narażać? A nawet gdyby to zaplanował, czy potrafiłby pociągnąć za sobą tłum? Kogo? Nienawidzących go Korejwów, Woźniców i mieszkających na wybudowaniu Burków? Bezsens! Więc gdzie się kryje inspirator tego mordu i kto nim jest naprawdę? Póki co na żadne z tych pytań Stern i Brodacki nie znali odpowiedzi.
Wyjechali w pośpiechu, zabierając Bellę w tym, w czym była: w fioletowej bawełnianej sukience i starych butach ze zniszczonymi przodami. W ostatniej chwili Lena przeszukała szafkę dziewczynki i wygarnęła z niej do tekturowej walizki bieliznę, dwie sukienki i sweter. Zapobiegliwie, z myślą o nadchodzącej jesieni, zabrała z półek palto, czapkę i wysokie obuwie. Z boku walizki upchnęła kostkę szarego mydła Olimp, ręcznik, kubek i sztućce. Na sam wierzch Stern wrzucił album ze szkicami i kredki.