Выбрать главу

Tuż po wyjeżdzie Szumiłły, który wywiózł ciało pożyczonym od sołtysa wozem, pod szkołę wróciła hołota. Stern zdążył tylko otworzyć okno od kuchni i cała czwórka wymknęła się do samochodu. Rowy pożegnały ich gradem kamieni.

Dokuczała mu nie przespana noc. Fioletowy bezkres po obu stronach drogi zdawał się i jego usypiać. Nie ożywiła go nawet pojedyncza jarzębina naśladująca niezdarnie japońskie bonsai. Wokół niej marszczyły się płowe trawy przeczesywane ostrymi podmuchami wiatru. Na otwartej przestrzeni, gdy trakt wspiął się na wzniesienie, Stern zwolnił. Z ciekawością obserwował przylepioną do przedniej szyby pszczołę. Żałował, że nie ma przy sobie szkła powiększającego. Wiedział, że owad jest stary, bo tylko stare pszczoły mają czarny, wytarty odwłok. Pamiętał, jak kiedyś z Hillelem eksperymentowali z owadami na Lonsza- nówce, bawiąc się w okrutnego Pana Boga. Tych bestialskich prób doświadczały muchy i bąki. Zamknięte w słoikach, odgrywały denerwującą muzyczkę.

Nie, tym razem Stern nie chciał być kolekcjonerem oderwanych odnóży i melodyjek. Miał kaprys uwolnić pszczołę ze śmiertelnej pułapki. Pomyślał też, że instynkt kieruje ją do roju, lecz młode pszczoły już dawno wydały na nią wyrok. Póki co, nieświadoma swego losu, przywarła do wycieraczki, dzielnie walcząc o życie.

Jakub zatrzymał samochód i wyszedł z szoferki. Tuż przy tylnym zderzaku, obok bukietu tymotki, wyrastał przekwitły szczaw. Zerwał przerośniętą łodygę i podszedł z nią do przedniej szyby. Raptem zmienił zamiar. Przypomniał sobie o Wisielcu i wyrzucił roślinę. Wyjął kartę z kieszeni. Precyzyjnie, niczym chirurg, przysunął narzędzie do wycieraczki. Podważył pszczołę brzegiem karty, a gdy wdrapała się na zwisające z gałęzi zwłoki, pomógł jej odlecieć.

Był z siebie dumny i niewiele kosztowała go ta duma. Właśnie upajał się swym postępkiem, kiedy poczuł na sobie czyjś wzrok. Obrócił głowę. Przez boczną szybę zobaczył małą Bellę. Przyglądała mu się natarczywie. Z nosem rozpłaszczonym na przezroczystej tafli wyglądała jak różowa świnka. Zaskakujące, ale bał się jej spojrzenia. Odkrył to już podczas pierwszej wizyty u Murofa, lecz wtedy Bella zniknęła za progiem, goniąc na czworakach kurę. Teraz Stern na próżno odpędzał tę przeraźliwą myśl, że i jemu każe „to” zrobić. Wstrętne uczucie obecności w głowie jej myśli potęgowało niepokój, nie pozwalając się skupić. Pospiesznie odwrócił wzrok od samochodu, przenosząc go na udekorowaną wrzosami przestrzeń.

Sen u boku Anny.. Wymarzone wytchnienie. Jednak prócz zdawkowych odpowiedzi i bezczelnego potakiwania nadal nie mógł się wyrwać z zaklętego kręgu wspomnień. Były zbyt świeże, zbyt bolesne. Czy ma jej powiedzieć, że jest tchórzem? Że nie chce pamiętać grymasu Belli, gdy uciekała na czworakach od wyniosłej, chudej przeoryszy? Cholerny, cholerny świat!

Kiedy Bella zamarła na moment nad połyskującym koralikiem różańca, obrócił się na pięcie i jak szczur zwiał do samochodu. Przebiegł pusty refektarz, wilgotną sień i znalazł się w pełnym kwiatów i ziół kolistym ogrodzie. Stanął jak wryty. Świat karmelitanek, niczym błogosławiona wyspa, kusił go feerią barw w czasie, który nie istniał. Odurzył go niespodziewany zapach lawendy, fiołków i chmielu, jakby wąchał przedsionek nieba. I róż także. Setek róż, o jakich zawsze marzyła Anna. Jasnoczerwonych, białych jak śnieg i herbacianych. Wśród nich rozpoznał bez trudu pyszniącą się kolorem ognia starą odmianę Bouvet i jaśniejszą o ton, bladoróżową Polly. Niebywale zmysłowa harmonia. On laik, który odrabiał udzielane mu przez żonę lekcje, w ciągu kilku sekund odnajduje wśród kompozycji wiodący kolor i zastanawia się nad wariacjami, łącząc barwy, kształty i zapachy. Anna, studiująca Rosenlexikon, byłaby dumna ze swego ucznia.

Ogłuszający dźwięk dzwonu na nieszpory wyrwał go z zamyślenia. Odsunął zardzewiały skobel, pchnął furtę i przeszedł przez wypielęgnowany warzywniak. Był wolny, wystarczyło wsiąść do samochodu. W tatrze Lena i Brodacki wdzięczyli się do siebie, on tymczasem stał niezdecydowany kilka metrów dalej, pamiętając wypłowiały habit Przeoryszy, pergaminową skórę jej dłoni i stary, znoszony trzewik.

A może było inaczej? Może stojąc bezradnie jak Bella, nie potrafił przeciąć łączącej go z nią niewidocznej pępowiny? Wahał się, mówił coś zmieszany, pocieszał się bez przekonania i usprawiedliwiał.

- Poradzimy sobie, proszę już iść! - wyszeptała siostra. - Pan Murof przysłał nam list i pieniądze. Obiecuję, że Bella będzie bezpieczna. No, niech pan już idzie. Teraz!

Nie znoszący sprzeciwu ton przeoryszy. Przypomniał sobie ten dziwny głos, dobiegający jakby nie z krtani, lecz ze studni. I tak samo kategoryczne spojrzenie osoby, która wie lepiej, bo jest bliżej Boga.

Teraz, po nieprawdopodobnych przeżyciach, wyobrażał sobie u boku Anny początek jutrzejszego dnia. Kolejny powszedni dzień przed wyjściem do redakcji. Poranna toaleta w łazience: mycie, nabożne golenie brzytwą, szorowanie zębów proszkiem, lecz nadal paniczny lęk przed spojrzeniem sobie w oczy. Po tym, co zrobił, czuł dziwne dławienie w gardle. Najchętniej obarczyłby kogoś winą.

Potworny ból głowy nie pozwalał mu zasnąć. Wciąż badał i analizował, analizował i badał, uklepując wypełnioną kaczym puchem poduszkę. Wreszcie, kiedy zamierzał się już poddać, znalazł prawdziwą przyczynę - bez wątpienia był do tej pory ślepcem. Stara, wytarta karta. To ona nie dawała mu spokoju! Już dawno powinien ją wyrzucić, lecz to oznaczałoby, oczywiście, kapitulację.

Setki razy patrzył na ten obrazek. Znał każdy szczegół wykrzywionej twarzy. Przerażone oczy, garbaty nos i mięsiste, przylegające uszy. Inny detal to wysunięty z ust czerwony, prześmiewczy język. Ktoś, kto malował tę kartę, musiał stać przed lustrem. Trzymać cienki pędzel i – jak on - szukać ukrytej odpowiedzi. Stroić głupie miny? A może wprost przeciwnie. Może chciał zapisać na niej bardzo ważną wiadomość dla niego.

Jeszcze niedawno twarz Wisielca wydawała mu się obrzydliwa. Teraz odkrył, że rysuje się na niej błogi spokój, jakby śmierć poprzedziła niezrozumiała przyjemność.

Stern słyszał od Zięby o działającej w Warszawie głęboko zakonspirowanej grupie zboczeńców. Rozpracowano ją po serii zagadkowych samobójstw na podstawie zapisków znalezionych u jednego z wisielców. „Oni” byli inni niż inni, jeśli można użyć takiego myślowego skrótu. Nie obnażali się w parkach, nie biczowali do krwi i nie podglądali przez dziurkę od klucza. Czerpali przyjemność z prawdziwego spotkania ze śmiercią - z duszenia się lub wieszania. Ich ryzykowny wybór opierał się na prymitywnej kalkulacji. Zięba nie chciał zdradzać szczegółów. Dał tylko do zrozumienia, że w tej hermetycznej grupie znaleźli się szanowani politycy, ważni przedsiębiorcy, a także zakochani w Tanatosie aktorzy. Do elitarnego grona należał również pułkownik z twierdzy Modlin, który tak dalece padł ofiarą własnego uzależnienia, że wciąż przeszywał haftki u stójki munduru. Od tej upiornej regulacji dostał podobno wytrzeszczu, a twarde wojskowe sukno przetarło mu do krwi skórę na szyi.

Stern nie miał zamiaru usprawiedliwiać ich szaleństwa, a jednak, jak nurek schodzący pod wodę, czując ciepło Anny, nabrał pokaźny haust powietrza. Wstrzymał na próbę oddech i dotknął językiem podniebienia. Z głową na poduszce, czując biodrem ciepłe biodro żony, przywoływał sen. Obrócony plecami do lustra, które coraz wyraźniej widział w swoim śnie, powoli wysuwał pasek ze spodni, zaczynając własny eksperyment. Był sam w łazience, skupiony i poważny. Przełożył koniec paska przez stalową sprzączkę, formując łatwo zaciskającą się pętlę. Jak Wisielec z karty Hillela umieścił stryczek na szyi i delikatnie dociągnął. Teraz wyglądał, wypisz wymaluj, jak karciana karykatura.